Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/231

Ta strona została skorygowana.

— Wszak tego nie słyszałem.
— Sprzeczaliśmy się, czyj system musi być bardziej chory, jego, czy mój. Kto ma słuszność?
— Powiem wam to: Komu lekarstwo przynosi ulgę największą, ten cierpiał najwięcej.
— Mądrość twoja jest zbyt wielką, iżbyśmy mogli ją pojąć. Co masz w tym garnku?
— To iczki iczkilerin[1], gdyż nie dorówna mu żaden inny.
— I chcesz, żebyśmy go skosztowali?
— Jeżeli sobie życzysz, to ci naleję.
— Daj mi!
— I mnie, effendi! — prosił aga.
Było to tylko grzane wino bez żadnych korzeni, a jednak doprowadziło ono ich do stanu, który dałby się określić słowami: „O pójdźcie w moje objęcia, miljony!“. Pili już tylko z jednej szklanki, a raz nawet obtarł mutesselim brodę adze, gdy kilka kropel wspaniałego lekarstwa spadło na nią i ugrzęzło w jej gęstwinie. Rozmowa ich, jako dwóch laików w „szlachetnej walce pełnych czar“, była błazeńska i niezrozumiała. Wciągnięto nawet mnie, udającego tylko, że piję; mutesselim obejmował mnie razporaz, aga zaś otoczył poufale szyję moją ramieniem.
Wtem powstał ten ostatni, aby przynieść nową lampkę do czerwonego lampionu. Podniósł się szczęśliwie; zaraz jednak wyciągnął chwiejnie przed siebie ręce, nogi zaczęły mu drgać w kolanach, jak komuś, kto pierwszy raz próbuje się ślizgać.
— Co ci jest, ago? — spytał komendant.
— O panie, dostaję baldyr czekmisz[2]. Sądzę, że muszę usiąść napowrót.
— Usiądź! Poradzę ci.
— Znasz jaki środek?
— I bardzo dobry. Siadaj!
Aga usiadł znowu. Komendant podniósł się nieco i dopytywał się z pełną miłości łaskawością:
— W której łydce masz ten kurcz?
— W prawej.

— Podaj mi nogę!

  1. Napój nad napojami.
  2. Kurcz łydek.
213