Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/233

Ta strona została skorygowana.

— Panie, mylisz się! To, co mi mówisz, dzieje się z tobą. Widzę, jak tańczą twoje nogi i podskakują ramiona, a głowa kręci się w kółko. Effendi, tyś bardzo chory. Niechaj Allah ześle ci pomoc swoją, aby twój obieg krwi nie przepadł zupełnie.
Tego było mutesselimowi już przecież za wiele. Złożył pięść i pogroził nią.
— Selimie Ago, uważaj! Kto śmie mówić, że mój system nie jest w porządku, tego każę oćwiczyć, albo wsadzić do kozy! Czy schowałem klucz?
Sięgnął za pas i znalazł.
— Ago, rusz się i chodź ze mną! Zrewiduję teraz więzienie. Emirze, lekarstwo twe jest istotnie, jak mleko rajskie, ale obróciło twój żołądek; chcesz ciągle iść głową na dół. Pozwolisz, że pójdziemy?
— Jeżeli to istotnie twoja wola, żeby odwiedzić więźnia, nie mogę ci przeszkodzić w spełnieniu obowiązku.
— Chodźmy zatem! Dziękujemy ci za to dobre, co dałeś nam posmakować. Czy wnet przyrządzisz nowe lekarstwo?
— Skoro tylko zechcesz.
— To gorące jeszcze lepsze od zimnego, ale idzie w szpik i kości i zasuwa je między siebie. Niech cię Allah ochrania i udzieli ci dobrej nocy.
Podszedł ku adze i wziął go za ramię. Odeszli, a ja za nimi. Nad schodami zatrzymali się.
— Selimie, schodź pierwszy!
— Panie, ten zaszczyt należy się tobie.
— Wiesz przecież, że dumny nie jestem.
Aga, trzymając się, stawiał ostrożnie nogi ze stopnia na stopień, a mutesselim szedł za nim. Nie bardzo mu się to udawało, zwłaszcza, że nie znał schodów.
— Effendi, czyś jeszcze tu?
— Tak.
— Wiesz przecie o zwyczaju odprowadzania gości aż do bramy?
— Wiem.
— A nie odprowadzasz mnie!
— Pozwól więc, że to uczynię.
Wziąłem go pod ramię, podparłem i tak poszło lepiej. Na dole, przed bramą, stanął i odetchnął głęboko.

215