Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/235

Ta strona została skorygowana.

Sięgnął za pas i dobył klucza, aby otworzyć. Próbował i próbował, ale dziurki od klucza nie znalazł.
Właśnie na to liczyłem, poprosiłem więc:
— Pozwól, effendi, że ci otworzę!
Wziąłem mu klucz z ręki, otworzyłem, wyjąłem go z zamku i wszedłem do sieni, poczem wetknąłem go w zamek od wnętrza.
— Wejdźcie, ja zamknę napowrót.
Weszli, a ja udawałem, że chcę zamknąć. Obróciłem klucz, ale odwróciłem go szybko napowrót i spróbowałem pozornie, czy drzwi rzeczywiście dobrze zamknięte.
— Zamknięte. Masz tu klucz, mutesselimie!
Wziął go. Wtem z tylnej celi i z góry nadeszli Arnauci z lampami w ręku.
Czy wszystko w porządku? — zapytał mutesselim z godnością.
— Tak, panie.
— Nie umknął żaden?
— Nie.
— Ani Arab?
— Nie.
— Ale makredż?
— Także nie — odpowiadał sierżant przy tem inteligentnem przesłuchaniu.
— To wasze szczęście, psy! Kazałbym was na śmierć obić. Wynoście się na górę do swojej izby! Selimie Ago, zamknij ich!
— Emirze, możebyś to zrobił? — prosił mię aga.
— Chętnie!
To było mi na rękę. Aga wziął jedną z lamp, a ja poprowadziłem jego ludzi na górę.
— Dlaczego zamykają nas, panie?
— Będą przesłuchiwać więźniów.
Kazałem im wejść do celi, zasunąłem rygiel i zszedłem ze schodów. Ponieważ komendant i aga poszli już wtył, drzwi wchodowe leżały w cieniu. Skoczyłem tam i otworzyłem je tak, że były tylko przymknięte. Potem szybko poszedłem za nimi dwoma.
— Gdzie on leży? — usłyszałem, jak pytał mutesselim.
— Tutaj.

217