Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/243

Ta strona została skorygowana.

— Należą do mnie. Rozważ, że jesteś więźniem i że jestem obowiązany zabrać ci wszystko, co masz przy sobie.
— Zapłaciłbym i tę sumę, gdybym posiadał!
— Masz ją. Jeżeli zaś sakiewka twoja zawiera za mało, to masz przecież piękny zegarek, a na twoich palcach połyskują pierścienie, warte daleko więcej, niż to, czego żądałem.
— A jednak nie mogę! Pięćset pjastrów dam temu największemu memu wrogowi.
Błysnął ku mnie oczyma, w których można było wyczytać najstraszliwszą nienawiść. W jego wrogie usposobienie wątpić nie mogłem ani na chwilę.
— A więc powiedziałeś ostatnie słowo? — zapytał komendant.
— Tak.
— Zatem naprzód! Chodź za nami!
Powstał energicznie, a za nim aga.
Stałem przy drzwiach i ustąpiłem na bok, aby puścić naprzód mutesselima. Z za pasa wyzierał mu klucz Zajaśniały oczy więźnia; skoczył, wyrwał klucz, rzucił komendanta na agę tak, że obaj na mnie się zatoczyli, a ja omal że nie upadłem. Potem wypadł za drzwi i popędził ciemnym kurytarzem. Lampa upadła i otoczyła nas ciemność.
— Za nim! — krzyknął komendant.
Makredż byłby ocalony, gdyby był na tyle przytomny, żeby drzwi za sobą zatrzasnąć i zaryglować. Czasu miał na to dość, bo mutesselim i aga tak się między sobą powikłali, że, aby wyrwać się szybko, musiałem ich obu od drzwi odrzucić.
Już usłyszałem zgrzyt klucza w zamku. Okoliczność, ze drzwi przezemnie już były otwarte, stała się zgubną dla makredża. Wytężał całą siłę rozpaczy, aby klucz w zamku obrócić, a nie spróbował drzwi otworzyć bez tego. Ale zamek nie mógł się poddać. W tej chwili pochwyciłem go. Odwrócił się do mnie i sięgnął na każdy wypadek do mego pasa. Poczułem to i chwyciłem niżej, jemu jednak udało się wyrwać mój nóż. Ostrze jego przesunęło się, kalecząc mnie, po powierzchni mojej ręki. Było tak ciemno? że nie mogłem widzieć jego ruchów. Trzymając go więc prawą ręką za kark, chwyci-

225