Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/26

Ta strona została skorygowana.

— To dobre dla nas, zihdi — szepnął Halef.
Niebawem dostaliśmy się do skraju lasu. Dało, się słyszeć prychanie zwierząt i głosy męskie. Leżeliśmy właśnie tuż obok gęstego krza. Wskazałem nań i rzekłem po cichu:
— Ukryj się tu i czekaj na mnie!
— Panie, ja cię nie opuszczę; pójdę za tobą.
— Zdradziłbyś mnie. Trudniej jest skradać się niedosłyszalnie przez las, niż w czystem polu. Wziąłem cię z sobą tylko dlatego, aby sobie zabezpieczyć odwrót. Pozostaniesz tu, chociażbyś nawet strzał usłyszał. Jak cię zawołam, pospieszysz ku mnie jak najszybciej.
— A jeżeli ani nie przyjdziesz, ani nie zawołasz?
— To za pół godziny przyczołgasz się bliżej, aby zobaczyć, co ze mną się stało.
— Zihdi, jeżeli ciebie zabiją, to ja pozabijam ich wszystkich.
Doleciało mię tylko to zapewnienie, gdyż oddaliłem się. Nie uszedłem jeszcze daleko, kiedy usłyszałem, jak głos jakiś zawołał rozkazująco:
— Et atesz — zapal ognisko.
Głos ten pochodził z odległości jakich stu stóp. Mogłem więc bez obawy czołgać się dalej. Wtem usłyszałem trzeszczenie ognia i dostrzegłem zarazem światło, dochodzące między drzewami niemal aż do mnie. To utrudniło mi oczywiście znacznie mój zamiar.
— Taszlar atesz czewrezinde — poobkładaj kamieniami ognisko! — rozkazał ten sam głos.
Rozkaz ten spełniono widocznie natychmiast, gdyż zdradzieckie promienie światła zniknęły i mogłem żwawiej posuwać się naprzód. Czołgałem się od drzewa do drzewa i czekałem za każdem z nich, dopóki nie przekonałem się, że mnie nie spostrzeżono. Szczęściem ostrożność ta była zbyteczna. Nie były to dziewicze lasy amerykańskie, a poczciwcom, których miałem przed sobą, ani przez myśl nie przeszło, żeby ktoś ich miał podsłuchiwać.
Tak posuwałem się ciągle coraz to dalej, aż dostałem się do drzewa, mającego korzenie o tylu odnogach, że spodziewałem się za niemi znaleźć niezłą kryjówkę. Było to o tyle pożądane, że tuż obok drzewa siedziało dwu ludzi, o jakich mi właśnie chodziło — dwaj oficerowie tureccy.

16