Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/272

Ta strona została skorygowana.

— Zapłacono ci i nic mi nie darowałeś. Kiedy odjeżdżasz?
— Nie wiem jeszcze.
— Radzę ci dziś jeszcze miasto oipuścić.
— Czemu?
— Masz twoje złoto i idź! Ale nie wracaj!
— Mutesselimie, nie graj ze mną komedji, bo położę ci tutaj pjastry i napiszę sprawozdanie. Zostanę, jeżeli mi się spodoba, a gdy przyjdę do ciebie, przyjmiesz mnie uprzejmie. Aby ci jednak zdjąć tę troskę z serca, powiadam ci, że odjeżdżam jeszcze dzisiaj. Przedtem będę u ciebie, aby się z tobą pożegnać i spodziewam się, że się rozstaniemy w pokoju.
Zostawiłem go i udałem się do mych towarzyszy. Zanim się dostałem do domu, spotkałem oddział Amantów, którzy trwożnie odstąpili na bok, aby mi zrobić miejsce. W drzwiach stała Merzinah i patrzała za nimi. Oblicze jej gorzało gniewem.
— Emirze, czy stało się kiedy coś podobnego? — fuknęła do mnie.
— Co?
— Żeby mutesselim kazał przeszukiwać dom swego agi?
— Nie wiem, aniele domu, gdyż nie byłem dotąd nigdy agą Arnautów.
— A czy wiesz, czego szukali?
— No?
— Zbiegłego Araba! Zbiega szukać u dozorcy! Ale niechno ten aga przyjdzie do domu, a powiem mu, cobym uczyniła na jego miejscu.
— Nie kłóć się z nim. On ma dość strapienia.
— O co?
— Że odjeżdżam z moimi towarzyszami.
— Ty?
Na twarzy jej odbił się przestrach nieopisany.
— Tak. Pokłóciłem się z tym mutesselimem i nie chcę dłużej pozostawać w miejscu, gdzie on ma władzę.
— Allah, tallah, wallah! Panie, zostań tu. Ja zmuszę tego człowieka, żeby cię traktował z szacunkiem.
Byłoby to bardzo zajmującem być naocznym świadkiem wykonania tego przyrzeczenia. Uważając to jednak za niewykonalne, zostawiłem Merzinah na dole, gdzie

252