Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/275

Ta strona została skorygowana.

dałem je wraz z listem Selekowi, a on opuścił Amadijah natychmiast. Nie przyłączył się do transportu więźnia; jako Dżezid wolał sam jechać.
Wtem zabrzmiał na schodach odgłos szybkich kroków. Wszedł Selim Aga z Merzinah.
— Effendi, czy to prawda istotnie, że chcesz opuścić Amadijah? — zapytał.
— Słyszałeś to już u mutesselima.
— Oni już siodłają! — szlochała Merzinah, która chciała sobie łzy z oczu zetrzeć, lecz ręka jej dosięgła tylko do nosa.
— Dokąd się udajecie?
— O tem nie śmie wiedzieć mutesselim, Selimie Ago. Jedziemy do Gumri.
Nie dojedziecie tam dzisiaj.
— To przenocujemy po drodze.
— Panie — prosiła Merzinah — zostań u nas choć przez tę noc jeszcze. Ugotuję wam mego najlepszego pilawu.
— To postanowione; jedziemy.
— Przecież nie boisz się mutesselima?
— On sam wie najlepiej, że się go nie boję!
— I ja, panie! — wtrącił aga. — Wymusiłeś na nim jeszcze dwa tysiące pjastrów.
„Mircik“ zrobił wielkie oczy.
— Maszallah, co za suma!
— I to w złocie! — dodał Selim.
— Do kogo należy taka ilość pieniędzy? Naturalnie, że do emira! Emirze, żebyś był i za mną powiedział słowo!
— Nie uczyniłeś tego, effendi? — dopytywała się Merzinah. — Obiecałeś to nam.
— I dotrzymałem też słowa.
— Rzeczywiście? Emirze, kiedy mówiłeś o tem z mutesselim?
— Gdy aga był przy tem.
— Panie, nic nie słyszałem — zapewniał aga.
— Maszallah, to nagłe ogłuchłeś! Wszakżeż mutesselim proponował mi pięćset pjastrów zamiast żądanych pięciu tysięcy.
— To było dla ciebie, effendi!

255