Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/281

Ta strona została skorygowana.

z psem; zrobiłem to umyślnie. W przedpokoju było kilka osób, które tam już widziałem. Ujrzawszy psa, zerwali się wszyscy z przerażeniem. Na to nikt nie odważył się dotąd.
— Gdzie mutesselim? — zapytałem.
— W selamliku — odpowiedział mi ktoś.
— Czy sam?
— Jest u niego nadzorca pałacu.
Nie kazałem się wcale oznajmiać. Nadzorca zrobił gest przerażenia, a mutesselim powstał natychmiast.
— Effendi, co czynisz? — zawołał.
— Przychodzę, aby się z tobą pożegnać.
— Z psem!
— On lepszy od niejednego człowieka. Powiedziałeś mi, żebym nie wracał, a ja przychodzę z psem. Oto odpowiedź emira z Frankistanu. Sallam!
Opuściłem go tak samo szybko, jak wszedłem, i zbiegłem na dół. Znalałszy się na wolnem powietrzu, zaczekałem trochę, ale nie przyszedł nikt, by mię pociągnąć do odpowiedzialności. Dosiadłem konia i odjechałem. Towarzysze przejeżdżali dopiero przez bramę, gdy ich doścignąłem; zabrało im bowiem trochę czasu pożegnanie Merzinah.
— Co jeszcze robił u mutesselima? — zapytał Lindsay.
Opisałem mu moje pożegnanie z mutesselimem.
— Znakomicie! Hm! Świetny pomysł! Zapłaciłbym dobrze, gdyby był kto inny! Yes!
Długo jeszcze mruczał pod nosem i śmiał się do siebie.
Niebawem musieliśmy zsiąść z koni, aby je sprowadzić po stromem zboczu. Tem szybciej za to szło się na dole aż do miejsca, gdzie przedtem zboczyliśmy w lewo. Tu Halef musiał się ukryć, aby nam dać znać, gdyby nas podpatrywano. Dostaliśmy się na małą polanę, gdzie uwiązaliśmy konie i poszliśmy piechotą w gęstwinę.
— Tu! — rzekł Anglik, gdyśmy się dostali do dębów. — Pyszna willa, tam w górze! Well! Pali tytoń!
Rzeczywiście widać było obłoczki dymu, wznoszące się jeden za drugim z „willi Amada“. Arab leżał w głębi otworu i nie spostrzegł nas, dopóki nie zwróciliśmy jego uwagi głośnym okrzykiem. Wystawił głowę i po-

261