mogłem nieźle objąć okiem całą scenę. Obaj oficerowie palili widocznie i pili kawę podczas mej nieobecności.
— Szejk Adi, to złe gniazdo! — usłyszałem, jak mówił kapitan.
— Całkiem złe — odpowiedział porucznik.
— Tam ludzie oddają cześć djabłu.
— Djabłu; niechaj ich Allah rozsieka i zmiażdży!
— My to zrobimy!
— Tak, rozszarpiemy ich!
— Do szczętu!
Aż do tych słów słyszałem rozmowę; potem doleciał mnie wspomniany tętent. Porucznik podniósł głowę.
— Ktoś nadchodzi! — rzekł.
Kapitan także jął nadsłuchiwać.
— Ktoby to mógł być? — zapytał.
— To dwaj jeźdźcy; słyszę to.
Powstali, a żołnierze uczynili to samo. W świetle ogniska widać było Halefa i Seleka. Kapitan zastąpił im drogę i dobył szabli.
— Stać! Kto wy?! — zawołał do nich.
Turcy otoczyli ich natychmiast. Mój mały Halef przypatrywał się z konia oficerom, z miną, po której poznałem, że zrobili na nim podobne wrażenie, jak na mnie.
— Kto wy, pytałem! — powtórzył kapitan.
— Ludzie! — odparł Halef.
— Jacy ludzie?
— Mężczyźni!
— Jacy mężczyźni?
— Mężczyźni konni!
— Niech was djabeł połknie! Odpowiadajcie lepiej, albo dostaniecie bastonadę. Więc kto wy?
— Dżezidzi — odpowiedział teraz Selek cichym głosem.
— Dżezidzi? Aha! A skąd?
— Z Mekki!
— Z Mekki? Allah il Allah. Czy i tam są czciciele djabła?
— Równo pięćkroć stotysięcy.
— Aż tylu? Allah kerim; pozwala, żeby tyle chwastu rosło wśród pszenicy. Dokąd dążycie?
— Do Szejk Adi.
— Aha, mam was! Czego tam chcecie?
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/30
Ta strona została skorygowana.
20