Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/34

Ta strona została skorygowana.

ja nie wydała im się znowu tak bardzo przerażającą, zatrzymali się po chwili i patrzyli na mnie w osłupieniu.
— Jis baszi — przemówiłem do nich — słyszałem wszystko, o czem mówiliście dzisiaj wieczorem. Powiedzieliście, że Szejk Adi to gniazdo bardzo złe.
Ciężkie westchnienie było jedyną odpowiedzią.
— Powiedzieliście: oby Allah ludzi tamtejszych rozsiekał i zmiażdżył.
— Oh! oh! — dało się słyszeć.
Powiedzieliście następnie, że wystrzelacie tych gałganów i drabów i że weźmiecie wielki łup.
Milazim był napoły martwy z przerażenia, a jis baszi nie umiał nic więcej, jak tylko wzdychać.
— Potem mieliście dostać awans i palić tytoń z Szirasu!
— Wie o wszystkiem! — wydobył z siebie trwożnie kapitan.
— Tak, wiem o wszystkiem! — Pójdziecie naprzód, ale wiesz dokąd?
Potrząsnął przecząco głową.
Do Szejk Adi, do nieczystych i bezwstydnych, których chcieliście pozabijać. Powiadam wam teraz to, co przed chwilą mówiliście do tych dwu mężów: Jesteście moimi jeńcami!
Żołnierze nie mogli sobie wytłumaczyć tego, co się stało; stali stłoczeni w jeden kłąb. Na znak, dany przezemnie po ostatnich słowach, wystąpili Dżezidzi z lasu i otoczyli ich. Ani jeden nie pomyślał o oporze; osłupieli zupełnie. Oficerowie jednak zaczęli połapywać się w istotnym stanie rzeczy i sięgnęli za pas.
— Stać! żadnej obrony! — upomniałem ich, dobywszy rewolweru. — Kto chwyci za broń, w mgnieniu oka padnie zastrzelony.
— Ktoś ty? — spytał kapitan.
Pocił się, a mnie żal było zarówno poczciwego Falstaffa, jako też i Don Kiszota. Ich awans przepadł już raz na zawsze.
— Jestem waszym przyjacielem i dlatego życzę sobie, żeby was Dżezidzi nie wystrzelali. Oddajcie broń!
— Przecież jej potrzebujemy!
— Na co?
— Musimy bronić naszych dział.

24