Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/47

Ta strona została skorygowana.

Rozkaz ten wystosowany był do jednego z kol agassich, znajdujących się w jego orszaku. Był to ten sam, którego zaskoczyłem nad strumieniem w Baadri, i potem dopomogłem do odzyskania wolności. Dał koniowi ostrogę i pomknął, lecz powrócił w krótkim czasie.
— Ci, którzy strzelali, to nie nasi, lecz Dżezidzi. Pozwolili mi zbliżyć się i wołali do mnie.
— A gdzie nasze działa?
— Są w ich ręku; z nich strzelali; odebrali je dzisiaj w nocy jis basziemu.
Pułkownik rzucił straszne przekleństwo.
— Ten łajdak odpokutuje! Gdzie on?
— W niewoli, wraz ze wszystkimi swoimi ludźmi.
— W niewoli, ze wszystkimi? A więc całkiem bez obrony!
Wbił koniowi ostrogi w brzuch tak, że stanął dęba prosto, jak świeca, a następnie pytał dalej:
— Gdzie są Dżezidzi, te giaury między giaurami? Chciałbym ich schwytać, oćwiczyć, pozabijać, ale zniknęli. Znajdziemy ich. Przedtem jednak przyprowadźcie mi działa z powrotem. Ludzie z Djarbekir złączyli się. Naprzód oni, a potem te psy z Kjerikjuk za nimi.
Kol agassi pogalopował z powrotem, a zaraz potem ruszyła z miejsca piechota z Djarbekir. Pułkownik szedł ze sztabem u boku. Więcej widzieć nie mogłem przez załom doliny. Zaledwie jednak upłynęła minuta, huknął znowu wystrzał armatni, a za nim drugi, trzeci i czwarty, poczem powtórzyła się znowu ta sama scena, co poprzednio. Zdrowi i lekko ranni nadbiegli w ucieczce, zostawiając za sobą zabitych i ciężko rannych. Pułkownik wjechał pomiędzy nich i płazując ich szablą, krzyczał:
— Stójcie, tchórze, stójcie, albo sam wyślę was własną ręką do Dżehenny. Agassi, dragoni, nadół!
Adjutant popędził naprzód. Uciekający zatrzymali się, a zarazem wróciło wielu Baszybożuków, aby oznajmić, że wszystkie budynki puste.
— Zniszczyć te gniazda, spalić wszystko i szukać śladów. Muszę wiedzieć, dokąd poszli ci niewierni.
Teraz przyszedł czas na mnie, jeżeli wogóle miałem się tu na coś przydać.

35