Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/48

Ta strona została skorygowana.

— Halefie, gdyby mi się stało co złego, to zdejmiesz tę białą płachtę. To znak dla Ali Beja.
Po tych słowach podniosłem się; zauważono mnie natychmiast.
— Ah — zawołał miralaj — tam przecież jest jeden! Zejdź tu, psi synu; chcę mieć wiadomości!
Skinąłem głową i cofnąłem się.
— Halefie, zamkniesz drzwi i nie wpuścisz nikogo bez mego zezwolenia. Gdy zawołam cię po imieniu, otworzysz natychmiast.
Wziąłem go z sobą na dół i wyszedłem przed dom. W tej chwili otoczyli mnie oficerowie dokoła.
— Gadzie jakiś, odpowiadaj natychmiast na moje pytania, albo każę cię zarżnąć! — zawołał pułkownik.
— Gadzie? — zapytałem spokojnie. — Weź to i czytaj!
Błysnął ku mnie wściekłym wzrokiem, lecz porwał przecież firman wielkorządcy. Ujrzawszy pieczęć, przycisnął pergamin do czoła lekko i jakby z pogardą i przebiegł oczyma treść.
— Jesteś Frankiem?
— Tak.
— Co tu robisz?
— Przybyłem, aby studjować zwyczaje Dżezidów — odparłem, odbierając firman z powrotem.
— Na co to! Co mnie obchodzi to budjeruldi! Byłeś w Mossul u mutessaryfa?
— Tak.
— Masz od niego pozwolenie na pobyt tutaj?
— Tak, oto ono.
Podałem mu drugi dokument, a on przeczytał i oddał mi go napowrót.
— To dobre, ale...
Zatrzymał się, gdyż w tej chwili rozległ się trzask bardzo silnego ognia karabinowego na przeciwległem zboczu, a równocześnie doleciał nas tętent szybko biegnących koni.
— Szejtan, a tam w górze co?
Pytanie to odnosiło się do mnie napoły, więc odpowiedziałem na nie:
— To Dżezidzi. Jesteś osaczony i wszelki opór daremny.

36