Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/54

Ta strona została skorygowana.

— Zaczekaj więc chwilę, panie. Kajmakam zaraz przybędzie.
Trwało istotnie niedługo, a ze świątyni wyszedł kajmakam i zbliżył się do domu. Towarzyszył mu tylko makredż.
— Halefie, otwórz im i wprowadź ich do izby. Zamkniesz za nimi drzwi, a potem wrócisz tu znowu. Gdyby się ktoś niepowołany przybliżył do domu, strzelisz do niego.
Zszedłem na dół. Weszli obaj zapowiedziani mężowie. Byli to wysocy dygnitarze, lecz to nie wiele mnie obchodziło. Przyjąłem ich tedy bardzo powściągliwie i skinąłem im tylko, aby sobie usiedli. Potem zapytałem bez osobnego powitania:
— Wpuścił was mój służący. Czy powiedział wam, jak mię macie nazywać?
— Nie.
— Zwą mnie tutaj hadżi emir Kara Ben Nemzi. O was wiem już, kto jesteście. Co macie mi powiedzieć?
— Jesteś hadżim? — zapytał makredż.
— Tak jest.
— A zatem byłeś w Mekce.
— Tak. Czyż nie widzisz koranu, wiszącego na mojej szyi i małej flaszeczki z wodą Cęm-Cem?
— Sądziliśmy, że jesteś giaurem.
— Czy przyszliście tu, aby mi to powiedzieć?
— Nie. Prosimy cię, ażebyś poszedł do Ali Beja z naszego polecenia.
— Dacie mi pewny glejt?
— Damy.
— Mnie i moim służącym?
— Tak.
— Co mu mam powiedzieć?
— Żeby złożył broń i wrócił do posłuszeństwa wobec mutessaryfa.
— A potem? — zapytałem ciekawy, co dalej nastąpi.
— Potem pokuta, jaką wyznaczy mutessaryf, będzie, ile możności, łagodną.
— Jesteś makredżem z Mossul, a ten człowiek, to kajmakam i dowódca wojsk tu stojących. On ma mi dawać polecenia, a nie ty.
— Jestem z nim z polecenia mutessaryfa.

42