tak daleko, aby mieć cel pewniejszy za podjęciem walki na nowo. Był to syn Seleka, mój tłumacz.
— Emirze, czy masz się dobrze? — zawołał ku mnie.
— Całkiem dobrze. Czy masz z sobą książkę Pir Kameka?
— Ukryłem ją w miejscu, gdzie nic jej nie zaszkodzi.
— Gdybyś jednak był zginął — zginęłaby także i książka.
— Nie, effendi. Powiadomiłem kilku ludzi o tem, gdzie się znajduje, a oni powiedzieliby tobie.
— Gdzie bej?
— Tam na wystającej skale, skąd można objąć wzrokiem całą dolinę. Pozwól, że cię tam zaprowadzę.
Wziął strzelbę na ramię i poszedł przodem. Dostaliśmy się na górę, skąd przedstawił się zajmujący widok na kryjówki Dżezidów. Jedni z nich stali, drudzy siedzieli, inni znowu klęczeli lub leżeli, gotowi w każdej chwili na znak dowódcy rozpocząć poważną walkę. Tu bardziej jeszcze niż na dole musiało się nabrać przekonania, że Turcy byliby zgubieni, jeżeliby im się nie udało pogodzić z przeciwnikami. Na tem samem miejscu stałem z Ali Bejem, przypatrując się rzekomym gwiazdom, a teraz zaledwie w kilka godzin potem mała sekta, która odważyła się na bój z wojskami wielkorządcy, stała tu jako zwycięzca.
Podjechaliśmy dalej wlewo, aż dostaliśmy się na skałę, wystającą nieco poza krawędź doliny. Tu siedział bej, a z nim jego sztab, złożony tylko z trzech bosych Dżezidów. Wyszedł naprzeciw mnie uradowany.
— Dzięki Wszechdobremu, który zachował cię zdrowym i nienaruszonym! — rzekł serdecznie. — Czy spotkało cię co złego?
— Nie, gdyż w przeciwnym razie dałbym ci był znak umówiony.
— Pójdź!
Zsiadłem z konia i poszedłem za nim na skałę. Widać stąd było dokładnie wszystko: świętynie, dom beja, baterje w oszańcowaniu i obie ściany doliny.
— Widzisz tę białą plamę na moim domu? — zapytał.
— Tak, to szal.
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/58
Ta strona została skorygowana.
46