Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/60

Ta strona została skorygowana.

— Życzę ci tego z serca, lecz kogo wyślesz do kajmakama? Nie może to być człek zwyczajny, bo wywiodą go w pole.
— Pytasz kogo poślę? Nikogo, żadnego z ludzi. Ja sam tylko będę z nim mówił. Jestem głową moich, on zaś dowódcą swoich i tylko my dwaj możemy rozstrzygać. Ale ja jestem zwycięzcą, a on zwyciężonym; on ma przyjść do mnie!
— To słuszne!
— Będę go tu oczekiwał. Dam mu swobodny przechód, ale gdy nie zjawi się na miejscu do trzydziestu minut, każę rozpocząć ostrzeliwanie i nie zaprzestanę go, dopóki choć jeden Turek będzie przy życiu.
Przystąpił do swych adjutantów i rozmawiał z nimi przez chwilę, poczem dwu z nich oddaliło się szybko. Jeden wziął biały szal, odłożył broń i zeszedł na lewo tam, skąd ja teraz przyszedłem. Drugi szedł krawędzią wzgórza i spuścił się na prawo w dół, gdzie stały działa.
Ali Bej kazał kilku Dżezidom postawić dla nas namiot. Rekwizyta potrzebne do tego były w pogotowiu. Gdy ludzie wykonywali jego rozkaz, zauważyłem, że się szaniec w dole otworzył. Przez powstałą stąd lukę wyciągnięto armaty i posunięto je naprzód wzdłuż strumienia aż do linji tych Dżezidów, którzy zajęli już byli stanowiska na dnie doliny. Tam znajdowało się kilka odłamów skalnych, a z nich utworzono wnet zapomocą kilku szybko ociosanych pni nowy szaniec.
Nie upłynęło jeszcze dwadzieścia minut od wysłania Dżezidów, kiedy zbliżył się kajmakam. Towarzyszyło mu trzech tureckich żołnieży, a u jego boku szedł makredż. Było to wielce nieroztropnem z jego strony. Poznałem to po wzroku ponurym, jakim Ali Bej nań patrzył.
Bej wszedł do namiotu, ustawionego tymczasem i usiadł na dywanie, tworzącym podłogę. Przyjąłem wchodzących. Trzej żołnierze zostali na dworze; a ci dwaj weszli.
— Sallam! — pozdrowił kajmakam.
Makredż nie przywitał się. Jako przewodniczący wielkorządczego sądu przypuszczał, że pozdrowi go bej czcicieli djabła. Ten jednak ani nie zwrócił na niego uwagi, ani nie odpowiedział na pytanie podpułkownika. Zauważył tylko:

48