znaków, których nie rozumiałem i rozpoczął się nowy śpiew — cichy, harmonijny. Pieśń miała cztery ustępy, zaczynające się od słów: „Tu chode dehabini, kejt inim — Miłujesz Boga, zażyj pokoju!“ Niestety, zbyt mało umiałem po kurdyjsku, aby całość pojąć i zapamiętać.
Po ukończeniu tego śpiewu Chan dał znak nowy. Stanął na czele, dwaj szejkowie wzięli muły za cugle, a za nimi stanęli parami inni szejkowie i kawale, do których przyłączył się Ali Bej ze mną. Korowód ruszył z miejsca, a gdy wychylił się ze świątyni, straż przyjęła go salwą.
W tej chwili zahuczały setki wystrzałów po wzgórzach i poniosły w dal wieść, że ruszyliśmy ku dolinie Idiz.
Pięliśmy się zwolna wgórę, a gdy wydostaliśmy się na drogę do doliny, przedstawił się oczom naszym widok czarujący. Dżezidzi utworzyli od Szejk Adi aż do Idiz szpaler, którego oba szeregi stały od siebie w odległości około trzydziestu kroków. Każdy z ludzi miał z sobą pochodnię i strzelbę, a oba szeregi przyłączyły się do nas w tyle z towarzyszeniem wystrzałów. Tak tworzył się korowód, przedłużający się z każdą chwilą i za każdym wystrzałem. Światło pochodni oblewało ciemny las, złożony tu przeważnie z wysokich dębów, barwami nie do opisania, a huk salw rozlegał się echem, idącem nieustannie od głębi ciemnego boru.
Nieprzezwyciężonym jednak stał się czar widowiska, gdyśmy wkońcu dostali się nad dolinę. Był to niejako potężny krater wulkanu, z którego dna buchały olbrzymie płomienie, a pośród nich błądziły tysiące duchów z gorejącemi światłami. Okrzyk wielotysięczny był nam pozdrowieniem, a w kilka minut uszeregowały się światła po obu stronach dna doliny i rozjaśniły ją wielką i szeroką jak we dnie. Najwięcej światła rzucały dwa gigantyczne ogniska, których płomienie, podsycane przez dwa olbrzymie stosy, pełzały wgórę po nagiej ścianie doliny. Zdjął mię ów „słodki lęk“, miły i przygnębiający zarazem, jaki zawsze chwyta serca ludzkie, ilekroć coś wzniosłego wedrze się w granice naszego małego wewnętrznego świata.
Zeszliśmy w dół przez rozkołysane morze pochodni i zatrzymaliśmy się przed pomnikiem. W wydrążeniu na kształt słońca stali dwaj kapłani, których białe szaty żywo odbijały od ciemnych kamieni. Wysoko nad nimi
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/86
Ta strona została skorygowana.
74