Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/1

Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ V.
POŚRÓD MŚCICIELI KRWI

Ze wzgórza Amadijah wiodła ścieżka na dół w doliny Newdaszt. Wjechawszy na nią, ścisnęliśmy konie ostrogami i lecieliśmy przez wyschły teren jak ptaki.
Przybyliśmy do wsi Maglana, o której mówił mi Kurd Dohub. Zamieszkują ją sami Kurdowie, żyjący stale w nieprzyjaznych stosunkch z otaczającymi ich chaldejskimi chrześcijanami. Zatrzymaliśmy się tylko, aby rozpytać o drogę i ruszyliśmy dalej. Mijaliśmy zburzone miejscowości, gdzie pożary chat pozlizywały ze ścian krew mieszkańców. Wśród gruzów, dokoła rozsypanych, widzieliśmy tu i ówdzie kości, poogryzane przez dzikie zwierzęta. Mróz mnie przechodził.
W oddali widać było dym, wznoszący się po prawej i lewej ręce. Ukazała nam się nietynkowana ściana domu. Jakiś jeździec wychylił się przed nami, zauważył nas i skręcił nabok w zarośla. Znajdowaliśmy się w kraju niespokojnym, a on dostrzegł, że było nas więcej. Zupełnie tak samo dzieje się ptakom leśnym, zmuszonym zważać na każde uderzenie skrzydeł nieprzyjaciela i szukać jedynego ocalenia w ukryciu.
Zaczęło zmierzchać, kiedy ujrzeliśmy przed sobą około trzydziestu rozrzuconych na dolinie domów. To była wioska Tijah, gdzie mieliśmy przenocować. Oczywiście nie wiedzieliśmy, jakie spotka nas przyjęcie.
Zauważono nas zdaleka i część mężczyzn dosiadła koni, aby nas odpędzić, jako wrogów, lub przyjąć, jako przyjaciół. Zatrzymali się, aby na nas czekać, o jakie dwa tysiące kroków przed wsią.
— Zostańcie trochę w tyle! — rzekłem i pojechałem naprzód.
Dostrzegłem, jak na widok mojego konia zwrócili głowy ku sobie. O ile okoliczność ta napełnić mnie mo-

1