Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/105

Ta strona została skorygowana.

— Chodih, jesteś istotnie takim, jakim mi cię opisano. Czy znasz ludzi, za których wejściem, jak się zdaje, robi się ciemniej w domu?
— Poznałem takich wielu.
— A czy znasz ludzi, którzy światło słońca wnosić się zdają? Gdzie tylko wejdą, tam robi się ciepło i jasno. Bóg dał im łaskę największą: przyjazne serce i wesołe oblicze.
— Znam i takich, lecz tych jest niewielu.
— Masz słuszność, ale sam do nich należysz.
— Chcesz być dla mnie uprzejmą!
— Nie, panie! Jestem starą kobietą, przyjmującą spokojnie, co Bóg zsyła i nikomu kłamstwa nie powiem. Słyszałam, że jesteś wielkim wojownikiem, ale sądzę, że twe najlepsze zwycięstwa odnosisz przez światło twojego oblicza. Oblicze takie m iłuje się, chociaż jest brzydkie, a wszyscy, z którymi się zetkniesz, polubią ciebie.
— O, mam bardzo wielu wrogów.
— W takim razie są to źli ludzie. Nie widziałam cię nigdy, ale dużo myślałam o tobie, a miłość moja należała do ciebie, zanim jeszcze ujrzało cię moje oko.
— Jakto może być?
— Opowiadała mi o tobie przyjaciółka.
— Kto ona?
— Marah Durimeh.
— Marah Durimeh! — zawołałem. — Czy znasz ją?
— Znam.
— Gdzie ona mieszka? Gdzie można ją znaleźć?
— Nie wiem.
— Ale skoro jest twoją przyjaciółką, to musisz wiedzieć, gdzie się znajduje.
— Bywa to tu, to tam, podobna do ptaka, który mieszka to na tej, to na owej gałęzi.
— Czy często przychodzi do ciebie?
— Nie przychodzi jako słońce regularnie o oznaczonej godzinie, lecz jako deszcz orzeźwiający raz tu, raz tam, to późno, to znowu wcześnie.
— Na kiedy jej znów oczekujesz?
— Dziś jeszcze może być w Lican, ale może tu przybyć dopiero za kilka miesięcy. A może się nie zjawi już nigdy, bo na jej barkach ciąży o wiele więcej lat niż na moich.

101