Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/108

Ta strona została skorygowana.

— To w ręku Boga. Czy wiesz, co o nas melek postanowił? Czy musimy tylko w tym domu przebywać?
— Ty sam nie, ale reszta wszyscy.
— Więc wolno mi się przechadzać?
— Tak, skoro się zgodzisz wziąć sobie kogoś za towarzysza. Masz być nietylko gościem, jak oni, lecz gościem wolnym.
— No, to pomówię teraz z melekiem. Czy mogę cię odprowadzić?
— O panie, serce twe pełne dobroci. Tak, poprowadź mnie, iżbym chlubić się mogła, że nigdy jeszcze nie dostąpiłam takiej łaski.
Powstała i wyszła ze mną pod ramię. Opuściliśmy powietrzną komnatę i zeszliśmy schodami na dół. Tu rozstała się ze mną staruszka, a ja wyszedłem na wolne miejsce przed domem, gdzie zebrała się wielka liczba Chaldejczyków. Pośród nich stal Nedżir-Bej, który, ujrzawszy mnie, przystąpił natychmiast.
— Czego tu szukasz? — zapytał szorstko.
— Meleka — odrzekłem spokojnie.
— Nie ma teraz czasu dla ciebie; wracaj na górę!
— Przywykłem czynić, co mi się podoba. Rozkazuj swoim parobkom, a nie człowiekowi wolnemu, któremu nie masz nic do nakazywania!
Na to zbliżył się on do mnie i wyprostował swoje potężne członki. W oczach jego migotał blask zapowiedzi, że teraz nastąpi oczekiwane zderzenie. Tyle było pewnem, że jeżeli nie uczynię go nieszkodliwym na miejscu, to już po mnie.
— Czy posłuchasz? — zapytał groźnie.
— Chłopcze, nie ośmieszaj się! — odparłem, śmiejąc się.
— Chłopcze? — ryknął. — Masz za to nagrodę!
Zamachnął się na moją głowę, ale odparowałem cios lewą ręką, a prawą pięścią grzmotnąłem go w skroń z taką siłą, że doznałem wrażenia, jak gdybym sobie wszystkie palce połamał. Runął bez jęku na ziemię i leżał sztywny jak pień.
Stojący dokoła nas odstąpili trwożnie, jeden zaś z nich zawołał:
— Zabił go!

104