Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/120

Ta strona została skorygowana.

włóknem palmowem. Był bardzo długi i chudy, na głowie miał turban olbrzymich rozmiarów, a twarz jego jeżyła się tak gęstym i szczecinowatym zarostem, że widać zeń było tylko nos i parę oczu, patrzących teraz na mnie badawczo.
— Czy ty jesteś rais z Dalaszy? — spytałem.
— Tak, a kto ty? Mohammed Emin odpowiedział za mnie.
— To emir Kara Ben Nemzi, o którym ci opowiadałem.
Kurd wiercił przez chwilę oczyma swojemi w moich i wydało się, że się rozeznał co do mojej osoby.
— Potem nam opowie — rzekł — a teraz niech się przyłączy i naprzód!
— Każ stanąć; mam z tobą pomówić — prosiłem go.
— Milcz! — huknął na mnie. — Jestem generałem tych wojsk i to, co powiem, ma się stać bez oporu. Kobieta gada, a mężczyzna działa. Teraz nie czas na gadanie!
Nie przywykłem do tego, żeby do mnie mówiono takim tonem, a Mohammed Emin dał mi niespostrzeżenie znak zachęcający. Rais odjechał już o kilka kroków, podszedłem naprzód i chwyciłem konia jego za cugle.
— Stój, zostań! Jestem posłem beja! — ostrzegłem go z miną poważną.
Widziałem zawsze, że nieustraszone zachowanie się, poparte odrobiną siły fizycznej, imponuje najbardziej tym półdzikim ludziom. Tu jednak przeliczyłem się widocznie, gdyż rais podniósł pięść i zagroził:
— Człowiecze, ręka z konia, bo uderzę!
Zrozumiałem, że misja moja zupełnieby się nie powiodła, gdybym się dał temu człowiekowi zastraszyć. Dlatego puściłem mojego konia, ale nie jego i odparłem:
— Jestem tu na miejscu beja z Gumri i mam prawo rozkazywać, a ty nie jesteś niczem więcej, jak tylko małym kiają[1], który powinien słuchać w tej chwili, Złaź!

Na to zerwał flintę z ramienia, chwycił za lufę i zawinął nią dokoła głowy.

  1. Turecki sołtys wiejski.
116