Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/148

Ta strona została skorygowana.

— Człowiecze, czy będziesz odpowiadał?
Przy tym rozkazie kopnął mnie w bok. Nie mogłem go pochwycić rękami, ale nogi były o tyle ruchome, że mogłem mu wypowiedzieć zapatrywanie moje na jego zachowanie się bez wszelkich teoretycznych wyjaśnień. Skurczyłem skrępowane kolana, podniosłem je, pchnąłem znowu naprzód i podrzuciłem tym ruchem hultaja od ziemi tak, że wyleciał jak z procy ku przeciwległej ścianie. Kościec jego musiał być nadzwyczajnej wytrzymałości. Obejrzał się ze wszystkich stron, puczem rzekł:
— Człowieku, nie waż się na to poraz drugi!
— Mów uprzejmie, to ci uprzejmie odpowiem!
— Ktoś ty?
— Oszczędź sobie tych pytań!
— Czego chciałeś w Lican?
— To ciebie nic nie obchodzi!
— Gdzie twój czarny koń?
— Przechowany bardzo dobrze.
— Gdzie twoje rzeczy?
— Tam, skąd ich nie wydostaniesz.
— Czyś bogaty? Możesz okup zapłacić?
— Przystąp bliżej, jeżeli go chcesz dostać. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze: jestem emirem, a ty podwładnym twojego raisa. Ja tylko mogę pytać, a ty masz odpowiadać. Nie sądź, że się dam tobie wybadać!
Uznał widocznie za rzecz najrozumniejszą pogodzić się z mojem zapatrywaniem, gdyż po krótkim namyśle powiedział:
— Więc pytaj ty!
— Gdzie Nedżir Bej?
— Czemu pytasz o niego?
— Bo to on kazał mnie napaść.
— Mylisz się!
— Nie kłam!
— A jednak się mylisz. Wszak nie wiesz nawet, gdzie się znajdujesz!
— Czy sądzisz istotnie, że można oszukać emira z Frankistanu? Jeśli stąd zejdę w dolinę, będę w Szordzie. Na prawo leży Lican, na lewo Raola, a tam w górze jest jaskinia, gdzie mieszka Ruh ’i kulyan.
Nie zdołał ukryć wyrazu zdumienia na swej twarzy.

142