Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/155

Ta strona została skorygowana.

Podczas gdy Ingdża rozkładała na ziemi przyniesioną chustę, aby na niej podać potrawy, wziąłem sztylet od Halefa i wyciąłem nim dużą szczapę ze słupa, aby z niej wyciosać łyżkę. Gdy już była gotowa, pokazałem obu kobietom sposób jej użycia; podziw ich nie miał granic.
— Powiedz sama teraz, Madano, czy można ten mały przedmiot nazwać: kirek[1].
— Nie, panie — odrzekła. — Nie macie zresztą tak wielkich pysków, jak sądziłam poprzednio.
— Panie, co uczynisz z tą kaszyk? — spytała Ingdża.
— Wyrzucę.
— O nie, emirze! Czy nie mógłbyś jej mnie podarować?
— Nie jest dość piękna dla ciebie. Dla „perły“ Szordu powinna być ze srebra.
— Panie — rzekła, rumieniąc się — jest dosyć piękna! Piękniejsza, niż gdyby była z altynu lub gimiszu[2], bo ty ją zrobiłeś. Proszę cię, daruj mi to, abym miała pamiątkę po tobie, skoro nas opuścisz.
— Zatrzymaj ją sobie! Ale jutro musicie mnie z Madaną odwiedzić w Lican, a wówczas dam wam coś lepszego.
— Kiedy chcesz się stąd oddalić?
— To postanowi Ruh ’i kulyan, a teraz siadajcie przy nas i jedzmy.
Musiałem prośbę tę jeszcze kilkakrotnie powtórzyć, zanim ją spełniły. Halef nic dotychczas nie mówił, przypatrując się ciągle tylko ładnej dziewczynie.
Teraz dopiero westchnął mój mały służący i rzekł w języku arabskim:
— Zhidi, masz słuszność!
— W czem?
— Gdybym nawet był baszą, nie byłbym dla niej odpowiednim. Weź ją, zhidi! Ona piękniejsza od wszystkich, które kiedykolwiek widziałem.
— Pewnie jest tu już młodzieniec, którego kocha.
— Zapytaj ją!

— To nie uchodzi, mój mały Halefie; byłoby to nieuprzejmością i natręctwem.

  1. Łopata.
  2. Złoto i srebro.
149