Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/16

Ta strona została skorygowana.

Zszedłem na dół, a Halefa zostawiłem na straży. Krótka narada wykazała, że mamy się zachować całkiem spokojnie, jak gdybyśmy nic nie słyszeli. Położenie nasze było niebezpieczne w najwyższym stopniu, pomimo że mogliśmy się bronić przed jeszcze liczniejszym nieprzyjacielem. Ale w ten sposób narazilibyśmy się na nieprzyjaźń całej, leżącej przed nami krainy, podczas gdy wracać było niepodobna.
Wtem zapukano do drzwi bardzo głośno. Kurdowie naradzili się, a teraz mieliśmy usłyszeć wynik narady. Zapaliliśmy znowu świecę i wyszliśmy z bronią do sieni.
— Kto puka? — spytałem.
— Chodih, otwórz! — odpowiedział nezanum. Poznałem go po głosie.
— Czego chcesz? — zapytałem.
— Mam ci powiedzieć coś ważnego.
— Możesz i tak powiedzieć.
— Muszę być u was w środku!
— To wejdź!
Nie pytałem go o to, czy sam jest, bo i tak nikomu nie udałoby się wtargnąć. Towarzysze złożyli się strzelbami, a ja odsunąłem belkę i stanąłem za drzwiami tak, żeby otworzyć je tylko do połowy i wpuścić jednego człowieka. Ujrzawszy broń, przeciwko sobie zwróconą, zatrzymał się we drzwiach.
— Chodih! Chcecie strzelać do mnie?
— Nie. Jesteśmy tylko przygotowani na wszystko. Mógłby to być także wróg jakiś.
Wszedł całkiem, a ja znów zastawiłem drzwi belką.
— Czego chcesz i czemu przeszkadzasz nam w spoczynku? — zacząłem.
— Chcę was ostrzec — odpowiedział.
— Ostrzec? Przed czem?
— Przed wielkiem niebezpieczeństwem. Jesteście moimi gośćmi i dlatego jest moim obowiązkiem zwrócić waszą uwagę.
Wzrok jego błądził chwilę badawczo dokoła i padł na drabinę przystawioną do otworu.
— Gdzie wasze konie?
— Tam w izbie.
— W izbie? Chodih, ona przeznaczona tylko dla ludzi.

14