Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/161

Ta strona została skorygowana.

— Teraz pójdę z Ingdżą do jaskini. Co uczynisz, jeśli kto przyjdzie i o mnie zapyta?
— Emirze, poradź mi!
— Jeśli tu pozostaniesz, spotka cię gniew tego, co przyjdzie, więc lepiej będzie, gdy się ukryjesz aż do naszego powrotu.
— Posłucham twojej rady i udam się na miejsce, z którego widzieć będę dom i dostrzegę was, gdy będziecie wracali.
— Ruszajmy więc, Ingdżo!
Wziąłem broń za pas i psa na smyczę.
Dziewczyna szła przodem, a ja za nią.
Szliśmy jakiś czas drogą, którą przywieziono mnie do tego domu, poczem jęliśmy się wspinać wgórę naprawo, dopóki nie wydostaliśmy się na wyżynę. Ta pokryta była lasem liściastym tak, że musieliśmy iść blisko siebie, aby się nawzajem z oczu nie stracić.
Po jakimś czasie las zrzedniał i musieliśmy przejść znowu przez skalistą przełęcz, prowadzącą do stromej czeluści.
— Miej się na baczności, panie — rzekła dziewczyna. — Od teraz droga staje się bardzo uciążliwa.
— To przykre dla starych ludzi, którzy chcą się dostać do ducha jaskini. Tu mogą stąpać tylko młode nogi.
— O, i starzy mogą się wydostać, lecz chodzą tu inną drogą. Z tamtej strony prowadzi tu ścieżka całkiem dobra aż do samej jaskini.
Wspierając się wzajemnie, wchodziliśmy coraz to wyżej, aż dostaliśmy się w chaos złomów skalnych, wśród których spodziewałem się kresu naszej wędrówki, trwającej dotąd z pół godziny.
Głazy tworzyły rodzaj otwartego kurytarza, w którego głębi wznosiła się prostopadle ciemna ściana. Ingdża stanęła.
— Tam jest — rzekła wskazując w ciemność. — Pójdziesz prosto, zobaczysz u stóp tam tej ściany otwór i wstawisz weń zapaloną świecę. Potem powrócisz do mnie; będę tu czekała.
— Czy można stąd widzieć świecę?
— Tak, ale teraz będzie się palić napróżno, bo jeszcze do północy daleko.

155