Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/170

Ta strona została skorygowana.

Pod moją nieobecność zamieniła się miejscowość w obozowisko. Po prawej stronie Cabu panowała zupełna ciemność, ale po drugiej płonęły ognie przy ogniach, a obok nich leżały lub stały gromady ludzi. Największe ognisko buchało w górę przed domem meleka. Dostrzegłem je już zdaleka i aby uniknąć wszelkich dłuższych przystanków, puściłem konia kłusem, a pojmany musiał lecieć pędem. Mimo to poznano mnie ze wszystkich stron.
— Obcy, obcy! — brzmiało zewsząd, gdzie tylko przejeżdżałem, albo odzywał się okrzyk: Nedżir-Bej! I do tego pojmany!
Niebawem mieliśmy też za sobą liczny orszak, który usiłował dotrzymać nam kroku. Tak przybyliśmy przed dom meleka. Stało przed nim około sześćdziesięciu zbrojnych wojowników. Jako jednego z pierwszych ujrzałem sir Dawida Lindsaya, opartego wygodnie o ścianę. Skoro tylko mię spostrzegł, nastąpiła natychmiast w jego znudzonej twarzy zmiana. Czoło się podniosło, szczęka dolna opadła, jakby omdlała, usta otwarły się, jakby miały połknąć całego fowling-bulla, a nos wzniósł się, jak szyja kozła, który wietrzy coś podejrzanego. Następnie wykonał Dawid długi herkulesowy skok w kierunku do mnie i chwycił mnie w otwarte ramiona właśnie wtedy, gdy zeskakiwałem z konia.
— Master, sir! — ryknął. — Znowu tutaj? Heigh-day! Hurra! Welcome! Hail, hail, hail!
— No, nie uduścież mnie, sir Dawidzie! Tamci chcą także mieć cośkolwiek ze mnie!
— Eh, oh, ah! Gdzieście siedzieli? Gdzie byli? Jak poszło? Sam się uwolnił? Laek-a-day, przyprowadził jeńca! Cudowne! Niepojęte! Yes!
W tej chwili porwano mię z innej strony.
— Allah, illa Allah! Wszakże to ty, effendi! Dzięki Allahowi i prorokowi! No, opowiadaj!
Był to Mohammed Eimin, a stojący obok niego Amad el Ghandur zawołał:
— Walahi, to Bóg tak zrządził! No, koniec biedzie. Zihdi, podaj nam rękę!
A tam z boku stał mały hadżi Halef Omar. Nie powiedział ani słowa, ale dwie łzy radości błyszczały w jego wiernych oczach. Podałem i jemu rękę.

162