Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/175

Ta strona została skorygowana.

— Ale co się stanie z Nedżir-Bejem?
Wymieniony rzekł chytrze, nie czekając mej odpowiedzi:
— Nie idę z wami; zostanę tutaj!
— Słyszałeś, że Ruh ’i kulyan cię woła — ostrzegł go melek poważnie.
— Nie zważam na to, co mówi ten cudzoziemiec!
— Więc nie chcesz usłuchać ducha?
— Słucham go, ale nie wtedy, gdy mi posyła tego Franka!
— Lecz ja ci rozkazuję!
— Meleku, jestem Nedżir-Bej, rais Szordu, i ty nie masz prawa mi rozkazywać!
Melek spojrzał na mnie pytająco, zwróciłem się więc do małego Halefa:
— Halefie, czy nie widziałeś tu sznurów?
— O tam w kącie ich dosyć, panie.
— Weź trochę i chodź tutaj!
Mały hadżi zmiarkował, o co idzie. Dał stojącemu w drodze raisowi porządnego szturchańca i podniósł potem z ziemi sznury z włókien daktylowych, ja zaś oświadczyłem melekowi:
— Jeśli nie chce dobrowolnie, to go zmusimy. Przywiążemy go do konia tak, że się nie będzie mógł ruszyć.
— Spróbujcie! — groził rais. — Kto się do mnie zbliży, temu zrobię to, co ty mężowi Madany!
— Co ma na myśli? — spytał Halef.
— Ma być przywiązany do konia, ale chce zdeptać każdego, co się doń zbliży.
— Maszallah, ten człowiek oszalał!
Z tymi słowy na ustach skoczył mały człowieczek, i w mgnieniu oka leżał olbrzymi Chaldani na ziemi. W pół minuty potem miał nogi tak ciasno skrępowane, że cała jego postać była nieruchoma, jak w futerale.
— Ależ, Halefie — przypomniałem mu — on ma siedzieć na koniu.
— Nie trzeba, zihdi — odparł. — Położymy tego dżadda[1] brzuchem na koniu; tak może się nauczyć pływać.

— Dobrze; wynieś go!

  1. Dziad.
167