Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/176

Ta strona została skorygowana.

Mały wziął wielkiego za kołnierz, podniósł go, obrócił się doń tyłem tak, że grzbietem dotknął grzbietu i wywlókł go. Reszta wyszła za nimi, a Lindsay przystąpił do mnie.
— Master — rzekł — nic nie zrozumiałem, nothing not, mniej, niż nic. Dokąd idziecie?
— Do ducha zaskini.
— Ducha jaskini? Thunder-storm! Czy mogę iść z wami?
— Hm! Właściwie nie.
— Pshaw! Nie zjem tego ducha!
— Wierzę!
— Gdzie on mieszka?
— Tam na górze, w skale.
— W skale? Czy są tam ruiny?
— Nie wiem; było ciemno, kiedy tam byłem.
— Skały, jaskinie, ruiny, duchy! Może i fowling-bulle?
— Wątpię.
— A mimo to pójdę z wami! Byłem tu sam tak długo. Nikt mnie nie rozumie. Cieszę się, że odzyskałem was napowrót. Weźcie mnie z sobą!
— Dobrze, ale nie zobaczycie nic.
— Disagreeable, uncivil! Chciałem także raz ducha zobaczyć; ducha lub widmo! Idę jednak razem! Yes!
Kiedy wychodziliśmy z domu, zastaliśmy przed nim całą ludność z Lican, a mimo to panowała wśród zebranych zupełna cisza. Przy świetle pochodni widziano, jak z pomocą Halefa przywiązałem raisa do siodła, ale nie poruszyły się żadne wargi, aby zapytać o przyczynę tego, w każdym razie niezwykłego postępowania. Sprowadzono konie i potrzebną ilość pochodni i dopiero, kiedyśmy wsiedli, objaśnił melek zgromadzonych, że udajemy się do ducha jaskini. Nakazał, aby aż do naszego powrotu nic nie przedsiębrano, a potem odjechaliśmy poprzez gromady zdumionych słuchaczy.
Naprzód jechał melek z bejem, potem Halef, prowadzący konia z raisem, a ja z Anglikiem zamykaliśmy orszak. Melek i Lindsay nieśli pochodnie, oświetlając nam drogę.
Z początku była to ścieżka dobrze utorowana, ale wnet zjechaliśmy z niej, przyczem dość było miejsca dla

168