dwóch obok siebie idących koni. Była to jazda nader fantastyczna. Pod nami leżała w ciemnościach dolina Cabu, przez którą szło może dotąd czterech Europejczyków. Po tej stronie, na prawo od nas, błyszczała ku nam krwawa łuna pochodni z Lican, a nalewo, po tamtej stronie, wskazywała matowo jasna plama owo miejsce, gdzie obozowali Kurdowie. Ponad nami czerniały masy górskie, a na ich szczycie mieszkał duch, który był dla mnie samego zagadką, pomimo że pozwolił mi się „zrekognoskować“. Co się zaś tyczy nas sześciu, to jechaliśmy wśród upiornych refleksów łuczywa, a gromadkę naszą tworzyli: jeden Arab z Sahary, jeden Kurd, dwaj Nestorjanie, dwaj Europejczycy i jeniec wpośrodku.
Skręciliśmy dokoła załomu skalnego. Dolina zniknęła za nami, a przed nami wychyliły się pnie lasu wysokopiennego, po którego gruncie jechaliśmy w górę. Migotliwe światło obu pochodni włóczyło się od gałęzi do gałęzi, od listka do listka, a obok nas, przed i za nami pomykało, trzepotało i ulatywało coś jak pomiędzy szpaltami powieści o upiorach. Śpiący las oddychał, szemrząc poważnie, a tętent naszych koni brzmiał po miękim gruncie, jak dalekie dudnienie bębna w żałobnym marszu.
— Straszne! Yes! — rzekł Anglik półgłosem, wstrząsając się. — Nie pojechałbym tu sam do ducha. Well! Byliście sami?
— Nie.
— Nie? Kto był przy tem?
— Dziewczyna.
— A maid! Good lack! Młoda?
— Tak.
— Piękna?
— Bardzo.
— Zajmująca?
— Rozumie się! Bardziej niż fowling-bull.
— Heavens, macie szczęście! Opowiedzcie!
— Później, sir. Wy także zobaczycie ją jutro.
— Well! Osądzę, czy rzeczywiście bardziej zajmująca, niż fowling-bull. Yes!
Cicho prowadzona rozmowa zamilkła znowu. Było coś świętego, nieskalanego w tej głębokiej nocy leśnej
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/177
Ta strona została skorygowana.
169