i od tej chwili nie było słychać żadnych głosów prócz parskania któregoś z naszych koni.
— Jesteśmy u celu — rzekł melek. — Tu o dwieście kroków w dół znajduje się skała, a w niej jaskinia. Tu zsiądziemy z koni i zostawimy je. Czy idziesz razem?
— Tak, z powodu raisa, ale tylko pod jaskinię. Zgaście pochodnie!
Przywiązaliśmy do drzew konie, przy których mieli pozostać Halef i Lindsay i odczepiliśmy raisa. Aby mógł iść, zdjęto mu pęta z nóg, ale pies stał tuż obok i obserwował go oczyma, które nawet w ciemności można było rozpoznać; był to ów fosforyczny blask, jaki widzi się w oczach tintorery[1], kiedy nocą woda morska się świeci, a pod przezroczystą falą można dostrzec tego straszliwego potwora.
— Raisie, pójdziesz za melekiem i bejem. Ja idę za tobą, a jeśli się będziesz ociągał, to poczujesz jeszcze na sobie siłę zębów mojego psa!
Temi słowy dałem znak do drogi. Zachowano ten sam porządek, a Nedżir-Bej nie zawahał się ani na chwilę, czy posłuchać mego zarządzenia. Zeszliśmy wpoprzek grzbietu górskiego, a następnie pochyłością w dół, skąd ujrzałem już skałę pod nami. W pięć minut zaledwie staliśmy na tem samem miejscu, gdzie czekała na mnie Ingdża podczas mojej rozmowy z duchem jaskini.
— Wejdziecie do jaskini i pójdziecie prosto, dopóki nie ujrzycie światła — powiedziałem.
Cała przygoda nie pozwoliła widocznie uczestnikom na obojętne zachowanie się, jak to można było wywnioskować z ich długiego, głębokiego oddechu, gdyż twarzy ich dostrzec nie mogłem.
— Emirze, rozwiąż mi ręce! — prosił rais.
— Na to się odważyć nie można — odparłem.
— Nie ucieknę; wejdę do środka!
— Bolą cię?
— O bardzo!
— Tak samo kazałeś ty mnie moje ręce związać i taki sam ból musiałem znosić cztery razy dłużej. Mimo to rozwiązałbym cię, ale nie wierzę twemu zapewnieniu.
- ↑ Rekin środkowo-amerykański.