Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/190

Ta strona została skorygowana.

— Jaka szkoda! Ale przyjdziesz jutro spewnością?
— Całkiem pewnie!
— A więc bywaj zdrów, panie! Ruh ’i kulyan okazał, że jesteś jego ulubieńcem, a ja cię zapewniam, że także jestem twą przyjaciółką!
Podała mi rękę i pośpieszyła za Ingdżą. Gdyby Frankistan nie był tak daleko, „pietruszka“ moja spróbowałaby może poznać na własne oczy „szczęśliwość naszych białogłów“!
Wracając, nie doszedłem jeszcze daleko, kiedy ujrzałem jakąś postać, schodzącą ze wzgórza. Była to staruszka Marah Durimeh. Ona poznała mnie także, zatrzymała się i skinęła na mnie. Ujrzawszy, że idę za jej skinieniem, odwróciła się i wolnym krokiem jęła znów wchodzić na górę, gdzie zniknęła za krzakiem. Tam na mnie czekała.
— Pokój Boży niech będzie z tobą, mój synu! — pozdrowiła mnie. — Przebacz mi, że kazałam ci iść pod górę. Dusza moja cię miłuje, a w domu meleka nie mogę być z tobą sama i dlatego cię zawołałam do siebie. Czy masz dla mnie trochę czasu?
— Ile tylko chcesz, dobra matko moja.
— Więc pójdź!
Wzięła mię za rękę, jak to matki czynią z dziećmi, i poprowadziła dalej jeszcze o kilkaset kroków, aż do miejsca, porosłego mchem, skąd niespostrzeżenie objąć można było wzrokiem całą dolinę. Tam usiadła.
— Usiądź koło mnie — prosiła.
Usłuchałem wezwania. Zrzuciła z ramion płaszcz i siedziała obok mnie taka dostojna, czcigodna i cześć nakazująca, jak postać jakaś z czasów proroków Izraela.
— Panie — rzekła — spójrz tam między wschód a południe! To słońce niesie wiosnę i jesień, niesie lato i zimę; wiele lat jego przeszło nad moją głową. Przypatrz się jej! To nie siwizna starości, ale biel śmierci. Powiedziałam ci raz w Amadijah, że już nie żyję i powiedziałam ci prawdę; jam jest duch Ruh ’i kulyan.
Zatrzymała się. Głos jej brzmiał tajemniczo, jakby płynął gdzieś z odległych przeszłości, a mimo to drgał wzruszeniem żyjącego serca, a oczy, zwrócone na gwiazdę dnia, lśniły wilgotnym blaskiem.

182