Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/194

Ta strona została skorygowana.

dzieć, wiele przeczuć i przemyśleć, a może wiele nawet przeczytać. Co miałem jej odpowiedzieć?
— Marah Durimeh, czy i mnie zganisz? — spytałem.
— Ciebie? Czemu tak przypuszczasz?
— Ponieważ jestem także wysłańcem.
— Ty? Kto cię posłał?
— Nikt. Sam przybywam.
— Aby nauczać?
— Nie, a jednak i tak.
— Nie rozumiem cię, mój synu. Wyjaśnij mi to!
— Powiedziałaś sama, że życzysz sobie wysłańców czynu, ale czynu, który w morzu nie gaśnie. Bóg rozdziela dary wedle mądrości swojej. Jednemu daje podbijającą wymowę, drugiemu każe działać, dopóki nie przyjdzie czas, w którym działać nie może. Nie posiadam daru wymowy, więc niech wybuja ten talent, jakiego mi Bóg udzielił. Dlatego trudno mi wytrzymać w ojczyźnie; muszę ustawicznie wychodzić, aby nauczać i kazać nie słowem, lecz tem, że każdemu bratu, u którego zagoszczę, przydam się na coś. Byłem w krajach i pośród ludów, których nie znasz z imienia, gościłem u ludzi o białej, żółtej, brunatnej i czarnej skórze, byłem u chrześcijan, Żydów, muzułmanów i pogan i siałem wszędzie miłość i miłosierdzie. I było mi to na odchodnem hojną zapłatą, gdy usłyszałem: „Ten cudzoziemiec nie znał trwogi; mógł i wiedział więcej od nas, a szanował naszego Boga i miłował nas; nie zapomnimy go nigdy, gdyż był to dobry człowiek i dzielny towarzysz; on był „chrześcijaninem“! W ten sposób zwiastuję moją religję prawdziwego człowieczeństwa. A jeślibym znalazł choćby tylko jednego człowieka, któryby nabrał dla tej religji szacunek i umiłował ją, wówczas dzieło dnia mego nie będzie daremne i ułożę się gdzieś na tej ziemi chętnie do spoczynku po mej wędrówce.
Nastąpiła pauza długa, bardzo długa. Bez słowa na ustach patrzyliśmy jakiś czas w ziemię, poczem Marah Durimeh ujęła mię zwolna obiema dłońmi za rękę.
— Panie — rzekła — miłuję ciebie!
Stare, zmęczone oczy spojrzały przytem na mnie tak po macierzyńsku serdecznie, że nigdy tego nie zapomnę!

186