Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/25

Ta strona została skorygowana.

— Zihdi, masz teraz czas pomyśleć o podarunku danym mi w Amadijah przez owego człowieka dla ciebie.
Prawda; o etui wcale dotąd nie pomyślałem.
— Przynieś je!
Otworzyłem i nie mogłem powstrzymać się od okrzyku podziwienia. Etui było pięknej i czystej roboty, ale czemże było w porównaniu z swoją zawartością! Perskie kaljuhn[1] do palenia na koniu. Nawet Anglik omal że nie zazdrościł mi tego. Szkoda, że jej zaraz nie mogłem zapalić, gdyż mieliśmy zaledwie kilka haustów wody!
— Czy dał co i tobie, Halefie? — zapytałem.
— Tak, zihdi, pięć złotych medżidij. Zihdi, to przecież dobre czasem, że Allah każe róść wilczym, jak je nazywasz jagodom. Allah illa Allah. On wie najlepiej, co robi.
Skoro świt, udaliśmy się na dach, skąd mogliśmy objąć okiem większą część wsi. Dostrzegliśmy tylko w oddali kilku ludzi stojących i obserwujących widocznie nasz dom. Wpobliżu nic się nie ruszało. Po krótkim jednak czasie otwarły się drzwi jednego z przeciwległych domów i wyszło z nich dwu ludzi, którzy zbliżyli się ku nam. W połowie drogi stanęli.
— Będziecie strzelać? — zapytał jeden z nich.
— Nie. Jeszczeście nam nic nie zrobili — odpowiedziałem.
— Nie mamy broni przy sobie. Czy możemy zabrać zabitego?
— Chodźcie na górę! Halef zeszedł, by im otworzyć, a Kurdowie weszli na dach.
— Czy jesteście krewnymi zmarłego? — zagadnąłem ich pierwszy.
— Nie. Gdybyśmy byli krewnymi, nie przyszlibyśmy tu do ciebie, chodih.
— Czemuż nie?
— Łatwiej byłoby go nam pomścić jako nieznanym tobie.
Znowu nauka na dowód, ile jej człowiekowi potrzeba.
— Zabierzcie go! — rzekłem.

— Mamy wpierw oznajmić wam coś od nezanuma.

  1. Fajka wodna.
23