Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/30

Ta strona została skorygowana.

Tak uczynił. Za nim jechali trzej Arabowie, a ja tworzyłem koniec orszaku. Przejechaliśmy pomiędzy naszem opuszczonem mieszkaniem a domami, z których do nas strzelano, i przypuszczenie moje okazało się słusznem; nie padł ku nam ani jeden strzał. Byliśmy jednak niedaleko jeszcze, kiedy za nami zabrzmiały głośne okrzyki. Ścisnąwszy teraz konie ostrogami, popędziliśmy za wieś.
Tu ujrzeliśmy, że wszystkie konie ze wsi znajdowały się na pastwisku. Pasły się w dość znacznem oddaleniu od mieszkań tak, że mogliśmy prawdopodobnie oddalić się znacznie, zanim jeźdźcy dosiąśćby ich zdołali.
Droga szła przez teren równy, ale dobrze nawodniony, mogliśmy więc rozwinąć w pełni szybkość naszych koni. Nie odnosiło się to tylko do mego karosza, zgrzytającego uzdą, a jednak trzymanego w cuglach, bo bez tego reszta pozostałaby w tyle.
Wreszcie dostrzegliśmy szeroką linję pędzących za nami jeźdźców.
Mohammed Emin rzucił pełne troski spojrzenie na konia, idącego pod synem i rzekł:
— Gdybyśmy tego konia nie mieli, nie doścignęliby nas nigdy.
Miał słuszność. Był to najlepszy koń, jakiego wogóle dostać można było w Amadijah, a jednak miał twardy chód i oddech przyciężki. Po dłuższej szybkiej jeździe padłby z pewnością.
— Zihdi — zapytał Halef — czy nie chcesz zabić żadnego Kurda?
— Nie, o ile można tylko tego uniknąć.
— Ale do koni możemy strzelać?
— Nie pozostanie nam nic innego.
Zdjął z ramienia swą długą arabską flintę i popatrzył na zamek. Na pięćset kroków nigdy jeszcze nie chybił, a moja strzelba niosła jeszcze dalej.
Prześladowcy zbliżali się coraz bliżej. Głośne ich krzyki brzmiały zupełnie inaczej niż w czasie fantazji, przy rzucaniu dzirytem lub w pozornej bitwie. To było na serjo. Jeden z nich jechał przodem. Zbliżyli się może na pięćset pięćdziesiąt kroków, on zaś gnał bliżej, wstrzymał konia, zmierzył i wystrzelił. Miał dobrą strzelbę. Widzieliśmy, jak tuż blisko nas odskoczyło kilka od-

28