— Kilka może w domach, a reszta za wsią w jakiemś ukryciu.
— Wyszukajmy więc to ukrycie i zabierzmy im zwierzęta. Trudne to nie będzie. W czystem polu nie ośmielą się do nas zbliżyć, a nie zostawili prawdopodobnie licznej straży przy koniach.
— Czy chcesz zostać koniokradem, Halefie?
— Nie, zihdi. Czyż to, co zamierzam, można nazwać kradzieżą?
— W wypadku konieczej obrony, nie, ale byłoby to co najmniej nieostrożnością. Stracilibyśmy czas na wyszukanie kryjówki, potem musielibyśmy walczyć może z dozorcami, a to całkiem niepotrzebne, bo dostaniemy się wnet do Gumri, gdzie będziemy już pewni zupełnie.
Pojechaliśmy dalej i dostrzegliśmy niebawem, że Kurdowie znów jadą za nami. Trzymali się od nas w takiem oddaleniu, że mogliśmy być bez obawy. Potem straciliśmy ich z oczu i ujrzeli niebawem przed sobą. Okrążyli nas bądź dlatego, żeby nam znów zabiec drogę, bądź też, aby przybyć do Gumri przed nami. Spostrzegliśmy wnet, że zamierzali uczynić to drugie, gdyż wynurzyły się, daleko wprawdzie, przed nami zarysy skały, na której leży Kalah Gumri. Jest to właściwie fort słaby, wzniesiony z gliny, z którym kilka dział wnetby się uporało, ale Kurdowie uważają to za bardzo silną warownię.
Zbliżyliśmy się do tego miejsca może na odległość mili angielskiej, kiedy nagle zabrzmiał dokoła nas dziki wrzask, a z pobliskich zarośli wyskoczyło i ruszyło na nas kilkuset kurdyjskich wojowników. Lindsay porwał za strzelbę.
— Na miłość boską, sir, nie strzelać! — zawołałem i trąciłem mu lufę na dół.
— Czemu? — zapytał. — Boicie się, master?
Nie miałem czasu na odpowiedź. Kurdowie byli już przy nas i między nami i rozdzielili nas od siebie. Jakiś młody człowiek stanął mi na nodze, spoczywającej w strzemieniu, podniósł się w górę i zamachnął się na mnie sztyletem. Wyrwałem mu broń z ręki, a jego strąciłem na ziemię. Potem chwyciłem innego za ramię.
— Jesteś moim obrońcą! — zawołałem doń.
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/34
Ta strona została skorygowana.
32