Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/35

Ta strona została skorygowana.

Potrząsnął głową.
— Jesteś uzbrojony! — odrzekł.
— Powierzam ci wszystką broń. Masz ją!
Przyjął moją broń i położył na mnie rękę.
— Ten do mnie należy na cały dzień! — oznajmił głośno.
— Tamci także! — dodałem.
— Nie prosili o opiekę — bronił się.
— Czynię to w ich imieniu. Nie mówią waszym jezykiem.
— Niechaj więc złożą broń, a potem będę ich halamem[1].
Rozbrojenie poszło bardzo prędko, chociaż żaden z moich towarzyszy nie godził się z mojem postępowaniem. Z wyjątkiem tego jednego, który dobył na mnie sztyletu, nastawali Kurdowie teraz nie tyle na nasze życie, ile na to, żeby dostać w moc swoją nasze osoby. Ów jednak wiercił we mnie tak uporczywie gniewnemi spojrzeniami, że musiałem domyślać się w nim mściciela. Potwierdziło się to bardzo rychło. Skoro tylko ruszyliśmy w drogę, upatrzył pierwszą sposobność, dobył sztyletu i rzucił się na mego psa. Ale zwierzę było szybsze od niego. W odpowiedzi na atak skoczył pies w bok, aby pchnięcia uniknąć i schwycił napastnika tuż za rękojeścią sztyletu za przegub. Słyszeliśmy trzask kości pod potężnymi zębami zwierzęcia. Kurd krzyknął i puścił sztylet. W tej chwili obalił go pies na ziemię i schwycił go za gardło. Kilkanaście luf zwróciło się do odważnego zwierzęcia.
— Katera Chodeh! — zawołałem. — Na miłość boską, precz z flintami, bo go zadławi!
Kula, któraby w mgnieniu oka psa nie zabiła, spowodowałaby śmierć Kurda. Kurdowie to zrozumieli, a że żaden z nich nie był pewnym strzału, spuścili strzelby.
— Odwołaj psa! — rzekł mi jeden z nich.
— Ta bestja zabiła mego sąsiada — zawołał inny głos, należący do nezanuma, który wyszedł właśnie z zarośli. Był dotąd na tyle przezornym, że trzymał się w przyzwoitem oddaleniu.

— Masz słuszność, nezanumie, on rozgryzie kark i temu człowiekowi, jeśli mu to rozkażę.

  1. Hal — wuj, am — stryj, a razem: obrońca.
33