— Ker, a oślica lub mały osiołek: daszik.
— Well! A zatem my czterej postąpiliśmy jak dasziki, a wy, jak wielki ker! Zrozumiano?
— Bardzo jestem zobowiązany, master Lindsayu! Przyjmijcie moją najszczerszą wdzięczność za to uznanie! Czyż nie chcecie rozważyć, że byłoby szaleństwem, aby pięciu ludzi miało się załatwiać z dwustu chwytającymi ich już niemal za poły?
— Mieliśmy lepszą broń niż oni!
— A czyż mogliśmy jej użyć w takiej bliskości? A gdybyśmy nawet utrzymali Kurdów z daleka, popłynęłoby w każdym razie krwi dużo ich, ale i naszej. A potem krwawa zemsta! Co wam chodzi po głowie!
Wtem spostrzegliśmy jeźdźca, cwałującego naprzeciw nas. Kiedy zbliżył się tak, że można już było rozeznać rysy twarzy, poznałem Dohuba, tego samego, którego krewni byli więźniami w Amadijah. Orszak nasz zatrzymał się na jego widok. Przecisnął się gwałtownie aż do mnie i podał mi dłoń.
— Chodih, przybywasz; jesteś pojmany!
— Jak widzisz!
— O, wybacz! Nie było mnie w Gumri, a kiedy teraz wróciłem, dowiedziałem się, że mają schwytać pięciu obcych. Pomyślałem zaraz o tobie i przybyłem pośpiesznie, by się przekonać, czy myśli me nie były słuszne. Chodih, az kolame ta — panie, jestem sługą twoim. Rozkaż, czego życzysz sobie odemnie?
— Dziękuję ci, lecz nie potrzeba mi już twej pomocy, bo ten człowiek jest już moim obrońcą.
— Na jak długo?
— Na jeden dzień.
— Emirze, pozwól mi być nim przez wszystkie dni życia mego!
— Czy on na to zezwoli?
— Tak. Jesteś przyjacielem nas wszystkich, zostajesz bowiem mivanem[1] beja. Czekał na ciebie i cieszy się na powitanie ciebie i twoich.
— Nie będę mógł pójść do niego.
— Czemu nie?
— Czy emir może się pokazać bez broni?
- ↑ Gość.