Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/4

Ta strona została skorygowana.

— Co powiedział? — spytał mnie Anglik.
— Chce naszej broni i koni, jeżeli mamy tutaj pozostać.
— Niech sobie przyjdzie po nią — mruknął.
— Na Boga, sir, dziś ani strzału! Kurdowie święciej jeszcze, niż Arabowie dochowują krwawego odwetu. Jeżeli obejdą się z nami nieprzyjaźnie, a my zabijemy jednego z nich, wówczas jesteśmy zgubieni; jest ich pięć razy tylu co nas.
— Ale co robić? — spytał.
— Udać się dalej w drogę, a gdyby próbowali nas wstrzymać, jąć się układów.
Powiedziałem to także innym, a oni przyznali mi słuszność, chociaż tchórza między nimi nie było. Ci Kurdowie z pewnością nie wszyscy pochodzili z tej wsi; nie mogłaby posiadać tylu mężczyzn. Zeszli się oni tutaj z jakiegoś powodu i byli widocznie w bardzo wojowniczym nastroju. Rozwiązali teraz koło, przedtem utworzone i skupili się w pozornie bezładną gromadę, nie ruszając się z miejsca i oczekując naszej decyzji.
— Chcą nam drogę zamknąć — zauważył Mohammed, wódz Haddedihnów.
— Tak się zdaje — potwierdziłem.
— Nie róbcie więc użytku z broni, dopóki nie znaleźlibyśmy się w rzeczywistem niebezpieczeństwie życia.
— Objedźmy wieś wielkiem kołem — zadecydował mały Halef.
— Trzeba tak uczynić. Chodźcie! Zboczyliśmy łukiem, ale w tej chwili Kurdowie także ruszyli z miejsca, a dowódca ich podjechał ku mnie.
— Dokąd zmierzasz? — zapytał.
— Do Gumri — odrzekłem z naciskiem.
Odpowiedź moja nie była, widać, po myśli Kurda, dlatego odrzekł:
— To za daleko i noc zapada. Nie dostaniecie się już do Gumri.
— Znajdziemy inne wsie, albo przenocujemy na wolnem powietrzu.
— Napadną was dzikie zwierzęta, a macie lichą broń. Było to pukanie na próbę. Może byłoby to dla nas dobre, gdybym go o czemś przeciwnem przekonał, cho-

4