włosy. One są najsilniejsze i najbardziej niebezpieczne. Taki niedźwiedź jest tem wobec kurdyjskiego, czem koń wobec psa, którego trzeba się strzec, ale nie bać.
— A takie widziałeś także? — pytał bej ze zdziwieniem.
— Walczyłem z takim.
— Więc zwyciężyłeś, bo żyjesz jeszcze. Będziecie walczyć i z naszymi niedźwiedziami.
Wprowadził nas teraz do izby, wpośrodku której stał niski sufra[1], a dokoła niego pięć poduszek. Po jego odejściu weszła żona, a za nią kilka służebnic, które podały małą przekąskę na wypadek, gdybyśmy byli zbyt głodni i nie mogli czekać do właściwego obiadu. Składała się ona z małego koźlątka, usmażonego naprzód, a potem pieczonego w śmietanie. Do tego podano suszone winogrona, morwy i sałatę z liści jakiejś nieznanej rośliny, podobnej do pokrzywy.
— Ser sere men at — bądźcie pozdrowieni! — powitała nas. — W jakim stanie zostawiliście ojca mego, tiezanuma w Spandareh?
— Miał się dobrze, a innych Allah także darzył zdrowiem — odrzekłem.
— Bierzcie i jedźcie na razie to i bądźcie tak dobrzy opowiedzieć mi coś o Spandareh! Oddawna już nic nie słyszałam o niem.
Spełniłem jej życzenie, jak mogłem najobszerniej. Była zupełnie szczęśliwa, że mogła gawędzić ze mną o swem gnieździe rodzinnem. Kazała nawet psa przyprowadzić ze stajni, aby mu resztkami koźlęcia dać dowód swojej przyjaźni. Było to utrzymywanie stosunków z rodziną, które mię wielce ujęło.
Kiedy nie potrzebowaliśmy już jej usług, wyszła, a my porozkładaliśmy się na opartych o ścianę poduszkach tak wygodnie, jak tylko było można. W tem dolce far niente przeszkodziło nam wejście gościa, którego nie spodziewaliśmy się wcale. Był to ów Kurd zraniony z ręką na temblaku.
— Czego chcesz? — spytałem.
— Bakszyszu, panie!
— Bakszyszu? Za co?
— Że cię nie zabiję.
- ↑ Stół.