Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/52

Ta strona została skorygowana.

— Pięćdziesiąt funtów, sir. Czy dość?
— Więcej niż dość. Chciałem tylko wiedzieć, ile dacie. Ja go nie sprzedaję.
Zrobił minę bardzo rozzłoszczonego.
— Czemu nie, sir? Czyż nie jestem waszym przyjacielem?
— Ja wam go daruję. Uważajcie, żebyście się z nim uporali.
Rozciągnął zwykły równoległobok ust swoich z zadowolenia tak dalece wszerz, że wyglądały, jak gdyby pod ogromnym nosem znajdował się kanał do nawodniania od ucha do ucha.
— Będziecie jednak mieli tych pięćdziesiąt funtów.
— Nie wezmę ich.
— Skwitujemy się w inny sposób! Yes!
— Jestem już w daleko większym stopniu waszym dłużnikiem. Ale muszę podać jeden warunek. Chcę poznać sposób polowania Kurdów na niedźwiedzia i dlatego proszę was, żebyście zaraz nie strzelali. Niech mu wsadzą kilka dzirytów!
— Zrobię wam tę przyjemność.
— Ale miejcie się na baczności! Strzelajcie mu prosto w oko lub w serce, skoro się podniesie. Niedźwiedzie tutejsze nie są wprawdzie bardzo niedobre, ale w każdym razie można się znaleźć w niebezpieczeństwie.
— Ha! Chcecie mi się przysłużyć?
— Bardzo chętnie, jeśli będę mógł.
— Pożyczcie mi na tę chwilę swej strzelby; o wiele lepsza od mojej. Czy zamienicie się ze mną na ten czas?
— Jeśli mi przyrzekniecie, że nie dostanie się w łapy niedźwiedzia.
— Zatrzymam ją w moich łapach!
— Dawajcie zatem!
Zamieniliśmy strzelby. Anglik był dobrym strzelcem, ale byłem ciekawy, jak zachowa się wobec niedźwiedzia.
Gromada Kurdów rozsypała się. Połowa odjechała z psami, by zrobić nagonkę, a my z drugą częścią utworzyliśmy oznaczoną linję. Halef i obaj Arabowie przyjęli dziryty i ustawieni zostali w odstępy. Ja musiałem z Anglikiem pozostać przy beju. Psa nie dałem do nagonki, lecz zatrzymałem przy sobie.

50