Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

— Czy wasze psy nie biorą niedźwiedzia; pędzą go tylko? — spytałem beja.
— Nie mogą go wziąć, ani osaczyć, gdyż umyka przed nimi.
— To jest bojaźliwy!
— Poznasz go.
Trwało dość długo, zanim poznaliśmy po łomocie, że nagonka ruszyła. Potem zabrzmiało ujadanie i okrzyki: halla! Szczekanie zbliżało się szybko, krzyki powolniej. Po kilku minutach oznajmiło nam głośne wycie, że jeden z psów został zraniony. Padły strzały, a sfora rzuciła się naprzód ze zdwojoną siłą.
— Uważaj, emirze! — ostrzegał bej. — Teraz wypadnie niedźwiedź.
Przypuszczał słusznie. W zaroślach rozległ się trzask, a przed nami pojawił się czarny niedźwiedź. Na nasz widok stanął, aby rozważyć, co ma czynić w tak przykrem położeniu. Półgłośny pomruk dowodził jego zakłopotania, a małe jego oczka łyskały ku nam z niechęcią. Bej nie dał mu czasu do namysłu. W miejscu, na którem staliśmy, las był rzadszy tak, że można się było z koniem dość wolno poruszać. Bej podjechał do zwierza, zamierzył się jednym z dzirytów i wbił mu go w skórę, gdzie też grot ugrzązł. Zaraz potem zwrócił drżącego ze strachu konia do ucieczki.
— Uciekaj, emirze! — zawołał do mnie i przemknął pomiędzy mną i Anglikiem.
Niedźwiedź mruknął głośniej z bólu, usiłował strząsnąć z siebie dziryt, a gdy mu się to nie udało, pognał za bejem. W tej chwili puścili się dwaj najbliżsi sąsiedzi i rzucili zdaleka już swoje dziryty, z których jeden tylko dosięgną! celu, lecz w nim nie utkwił. Bej to zauważył, wrócił się, podjechał znów do niedźwiedzia i rzucił dziryt, który się wbił jeszcze głębiej niż pierwszy. Rozwścieczone zwierzę podniosło się teraz i usiłowało złamać drzewce, podczas gdy dwaj inni jeźdźcy znowu na nie natarli.
— Czy strzelać teraz, sir? — zawołał Lindsay
— Tak, zakończcie tę mękę!
— Przytrzymajcie mojego konia.
Podjechał ku mnie, ponieważ oddaliliśmy się od siebie, ustępując przed niedźwiedziem, zsiadł z konia i od-

51