się w parów, w głębi którego płynął strumień. Brzegiem jego mieliśmy się dalej posuwać. Bej znajdował się z obydwu Haddedihnami na czele orszaku, Halef jechał w zbitej gromadzie Kurdów, usiłując rozmawiać z nimi mimicznie, a ja z Anglikiem na tyłach. Zagłębieni w rozmowie na jakiś temat, nie spostrzegliśmy, że zostaliśmy w tyle tak dalece, iż niepodobna było już dojrzeć Kurdów. Wtem huknął strzał.
— Co to jest? — spytał Anglik. — Czy jesteśmy już blisko niedźwiedzi?
— Chyba nie.
— Ale kto strzela?
— Zobaczymy, chodźcie!
Wtem huknęła cała salwa, jak gdyby poprzedni wystrzał miał być tylko sygnałem. Puściliśmy się cwałem. Mój kary leciał jak strzała po gliniastym gruncie, gdy nagle uwiązł kopytem w krętym korzeniu. Spostrzegłem to przedtem i chciałem go poderwać, lecz było zapóźno. Przewrócił się na łeb i wyrzucił mnie z siodła. Było to już w przeciągu dwóch dni po raz drugi, ale tym razem nie padłem tak szczęśliwie. Musiałem upaść głową na ziemię lub uderzyć się kolbą w skroń, gdyż straciłem przytomność.
Przyszedłszy do siebie, poczułem wstrząśnienie, które sprawiało mi ból w całem ciele. Otworzyłem oczy i spostrzegłem, że wiszę między dwoma końmi. Przywiązano drągi do siodeł, a mnie do drągów. Przedemną i za mną jechało ze trzydzieści wojowniczych postaci, z których kilką było ranionych; wśród nich znajdował się master Lindsay, ale związany. Dowódca oddziału jechał na moim ogierze i miał moją broń przy sobie. Zostawiono mi tylko spodnie i koszulę, podczas gdy master Lindsay zatrzymał jeszcze swój piękny turban. Byliśmy całkowicie obrabowani i wzięci do niewoli.
Wtem jeden z jeźdźców obrócił głowę i spostrzegł, że mam oczy otwarte.
— Stać! — zawołał. — On żyje!
Orszak zatrzymał się natychmiast. Wielu otoczyło mię kołem. Dowódca zbliżył się do mnie na moim koniu i zapytał:
— Czy możesz mówić?
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/56
Ta strona została skorygowana.
54