Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/63

Ta strona została skorygowana.

Podał mi nóż, którego końcem odsunąłem klapę, chociaż mogłem to uczynić najlżejszem pociśnięciem palca i zatrzymałem potem nóż w ręku.
— Powiedz mi, do czego mam strzelać?
Oglądnął się i rzekł:
— Czy jesteś dobrym strzelcem?
— Jestem.
— Więc zestrzel mi jedną z tamtych galasówek.
— Zestrzelę ich pięć, chociaż raz tylko nabiję strzelbę.
— To niemożebne!
— Mówię prawdę. Czy nabić?
— Nabij! — To musisz mi podać worek, który wisiał u mego pasa. Przytwierdziłeś go do twojego.
Strzelba była nabita, lecz szło mi o posiadanie nabojów.
— Co to, te drobne rzeczy tam w worku?
— Pokażę ci to. Kto ma coś takiego, nie potrzebuje ani kulani prochu, jeżeli chce strzelać.
— Widzę, że nie jesteś Kurdem, bo masz rzeczy, jakich jeszcze w tym kraju nie było. Czyś naprawdę chrześcijanin?
— I dobry.
— Powiedz mi Ojcze nasz!
— Mówię słabo po kurdyjsku, dlatego wybaczysz mi, jeśli zrobię kilka błędów.
Zadałem sobie trudu, aby spełnić to zadanie. On wtrącił wprawdzie kilka poprawek, bo nie znałem słów „pokuszenie“ i „wieczność“, ale w końcu zauważył z zadowoleniem:
— Rzeczywiście muzułmaninem nie jesteś, bo nie wypowiedziałbyś nigdy modlitwy chrześcijan. Strzelby nie nadużyjesz i dlatego dam ci ten worek.
Towarzyszom jego nie wydało się postępowanie to niestosownem, ani nieostrożnem. Należeli do narodu, któremu jego ciemiężyciele przez długi czas wydzierali broń z ręki, więc nie umieli ocenić jej wartości w ręku energicznego człowieka. Byli zresztą bardzo ciekawi pouczenia, którego im miałem udzielić.
Wyjąłem jeden nabój i udawałem, że nabijam. Potem wymierzyłem w górę i wskazałem gałąź, z której znik-

61