Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/64

Ta strona została skorygowana.

nąć miało pięć galasówek. Wypaliłem pięć razy i galasówek nie było. Zdumienie tych prostych Ludzi było bezgraniczne.
— Ile razy możesz wystrzelić z tej flinty?
— Ile razy zechcę.
— A z tych małych strzelb?
— Także bardzo wiele razy. Czy objaśnić ci, jak się z niemi trzeba obchodzić? Położyłem sztuciec obok siebie na ziemi i sięgnąłem po oba podane mi rewolwery. Lindsay obserwował każdy mój ruch z ogrommem napięciem.
— Powiedziałem wam, że jestem chrześcijaninem z Zachodu. Bez przymusu nigdy nie zabijamy człowieka, ale raz zaczepionych nikt nas nie zwycięży, bo mamy cudowną broń, wobec której niema ocalenia. Jest was przeszło trzydziestu dzielnych wojowników, a gdybyśmy dwaj nie byli przywiązani do drzewa, uporalibyśmy się z wami wszystkimi w przeciągu trzech minut. Czy wierzysz temu?
— My także mamy broń! — rzekł z odcieniem lekkiej obawy.
— Nie zdołalibyście z niej zrobić użytku, bo ktoby pierwszy chwycił za włócznię lub flintę, zginąłby też najpierwszy. Gdybyście jednak nie próbowali oporu, nie uczynilibyśmy wam nic złego, lecz rozmawialibyśmy z wami spokojnie.
— Tego wszystkiego nie możecie uczynić, gdyż jesteście przywiązani do drzewa.
— Masz słuszność, ale gdybyśmy chcieli, bylibyśmy wnet wolni — odpowiedziałem w tonie spokojnego objaśnienia. — Ten sznur owija się tylko dokoła naszego brzucha i dokoła drzewa. Dałbym mojemu towarzyszowi obie te małe strzelby tak, jak teraz to czynię, potem wziąłbym nóż, jedno cięcie rozcina sznury i jesteśmy wolni. Widzisz to?
Zupełnie tak, jak mówiłem, uczyniłem to wszystko. Stałem pod drzewem wyprostowany ze sztućcem w ręku, a Lindsay z obydwoma rewolwerami. Uśmiechnął się do mnie szeroko, czujny na wszystko, co czyniłem, bo moich słów nie rozumiał.

62