Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/70

Ta strona została skorygowana.

— Czemu weszliście, skoroście przeczuwali?
— Bo chciałem wypocząć. Kości mnie bolą z upadku.
— Mogliśmy gdzieindziej, a nie tu jako więźniowie!
— Nie jesteśmy w niewoli. Przypatrzcie się drzwiom, które obejrzałem sobie już podczas naszej rozmowy. Kopnąć kilka razy, albo uderzyć raz kolbą i rozlecą się.
— Zróbmy to zaraz!
— Niema niebezpieczeństwa.
— Czy zaczekacie, póki nie nadejdzie więcej ludzi? Teraz byłoby łatwo dosiąść koni i odjechać.
— Nęci mnie ta przygoda. Mamy doskonałą sposobność poznać stosunki tych chrześcijańskich sekciarzy.
— Nie bardzom tego ciekawy; wolę wolność!
Wtem usłyszałem gniewne warknięcie mego psa, a następnie owo dobrze mi znane szczeknięcie, które dowodziło, że się broni przed napastnikiem. Jedyny otwór okienny, tak mały, że głowy niepodobna zeń było wychylić, leżał po drugiej stronie. Nie mogłem więc zobaczyć, co się dzieje. Wtem usłyszałem krótkie szczekanie, a zaraz potem krzyk ludzki. Wobec tego nie mogłem zostać na górze.
— Chodźcie, sir!
Wsparłem się ramieniem o drzwi, lecz poddały się tylko niewiele.
— Weźcie kolbę! — rzekł Lindsay, chwytając równocześnie swą strzelbę.
Kilka uderzeń wystarczyło do wywalenia drzwi. W komnacie, w której siedzieliśmy poprzednio, stali czterej ludzie, mający nas zapewne pilnować, gdyż stanąli naprzeciw nas z podniesionemi strzelbami, ale bez widocznego zamiaru traktowania sprawy na serjo.
— Stać! Zostańcie tutaj! — rzekł jeden z nich przyjaźnie.
— Zróbcie to wy za nas narazie!
Odsunąłem go na bok i zbiegłem na dół, gdzie obecni otoczyli kołem nasze konie. U ich stóp leżał gościnny gospodarz, a pies na nim.
— Sir, precz? — spytał Lindsay.
— Tak.
W mgnieniu oka dosiedliśmy koni.
— Stać! Strzelamy! — zawołało kilka głosów.

68