Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/73

Ta strona została skorygowana.

mógł się zaledwie poruszać. Wołano coś do niego, ale nic nie rozumiał i tylko na mnie wskazywał.
— Kto wy? — spytał mnie jeden z nich.
— Jesteśmy przyjaciółmi Nestorahów. Czego od nas chcecie?
— My nie jesteśmy Nestorahami. Tak nazywają nas tylko nasi wrogowie i ciemiężyciele. Jesteśmy Chaldejczycy, a wy Kurdowie.
— Nie jesteśmy ani Kurdami, ani Turkami, ani Arabami, nosimy tylko odzież tego kraju. Jesteśmy ferinhami[1].
— Skąd jesteście?
— Ja jestem Frankiem, a mój towarzysz, to Inglis.
— Inglisi, to źli ludzie. Zaprowadzę was do meleka, by was osądził.
— Gdzie on?
— Dalej na dole. Jesteśmy przednią strażą i widzieliśmy was, gdyście nadjeżdżali.
— Pojedziemy za wami; puśćcie nas!
— Zsiadaj! — Pozwól mi pozostać na koniu! Upadłem i źle mi chodzić.
— Więc jedźcie, a my poprowadzimy wasze konie, ale gdybyście spróbowali uciekać, lub użyć broni, zastrzelimy was!
To brzmiało stanowczo i wojowniczo. Ludzie ci robili też całkiem odmienne wrażenie od tych, którzy nas poprzednio pojmali. Poprowadzono nas doliną na dół. Obok szedł pies ze zwróconemi na mnie ciągle oczyma i nie atakował nikogo, gdyż zachowywałem się spokojnie.
Do strumienia wpadał mały potok poboczny, płynąc z doliny poprzecznej, tworzącej przy swojem ujściu do głównej szeroką wnękę. Tu obozowało około sześciuset wojowników, rozrzuconych obok siebie grupami, podczas gdy konie ich pasły się nieopodal. Nasze zjawienie się wywołało poruszenie, ale nikt na nas nie wołał.

Zaprowadzono nas do grupy największej. W pośrodku siedział silnie zbudowany mężczyzna, który dał znak naszym towarzyszom.

  1. Obcymi.
71