— Sir, znaleźliśmy przyjęcie, o jakiem marzyć nie mogłem!
— Takie niedobre?
— Nie, przyjazne. Melek nas zna. Stara chrześcijanka, której wnuczkę wyleczyłem w Amadijah, opowiadała mu o nas. Mamy się udać do Lican jako jego goście.
— Well! Bardzo dobrze! Wyśmienicie!
— Ale w takim razie postąpimy, żeby tak powiedzieć, niewdzięcznie względem beja, gdyż zostanie w niewoli i zabiją go może.
— Hm! Niemiłe! Był dobry chłop!
— Oczywiście! Możeby się dało umknąć stąd z nim razem.
— Jak?
— Jeńcy nie są skrępowani i każdemu z nich konia tylko potrzeba. Jeśli szybko się zerwą, wskoczą na konie, pasące się tuż koło nich i uciekną natychmiast, to mógłbym może zasłonić im tyły, gdyż mam powody przypuszczać, że Nestorjanie nie strzelaliby do mnie.
— Hm! Ładny kawał! Znakomite!
— Ale musiałoby to się stać szybko. Czy zgoda?
— Yes! Zaczyna być zajmujące!
— Ale nie strzelamy, sir!
— Czemu nie?
— Byłoby niewdzięcznością względem meleka.
— To nas złapią!
— Nie sądzę. Mój koń dobry, wasz także, a jeżeli tamte chabety będą nawet liche, to ucieknie się w krzaki. Czyście gotowi?
— O, yes!
— Uważajcie zatem!
Odwróciłem się znów do meleka.
— Coście postanowili? — zapytał.
— Będziemy wierni bejowi.
— Więc odrzucacie mą przyjaźń?
— Nie. Ale pozwolisz nam spełnić naszą powinność. Pójdziemy teraz z tobą, lecz zapowiadam ci, że uczynimy wszystko, aby go wyswobodzić.
Uśmiechnął się i rzekł:
— A jeśli odejdziecie i zawołacie wszystkich nawet jego wojowników, to przyjdą przecież zapóźno, bo nas
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/78
Ta strona została skorygowana.
76