Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/90

Ta strona została skorygowana.

— Daję!
— Biorę cię za to słowo i ostrzegam, byś go nie złamał!
Na moje zawołanie puścił Dojan Chaldejczyka, który powstał i oddalił się szybko, ale zanim zniknął za drzwiami, pogroził mi wzniesioną pięścią. Pozyskałem sobie w nim strasznego wroga.
Na meleku zaś wywarło to niemiłe zajście także niekorzystne dla nas wrażenie. Mina jego była bardziej surowa, a oko posępniejsze, niż przedtem.
— Wejdźcie! — rzekł, wskazując nam drzwi.
— Pozwól, że zostaniemy na dworze! — odparłem.
— Będziecie w domu spać pewniej i lepiej — powiedział tonem bardzo stanowczym.
— Jeśli idzie ci o nasze bezpieczeństwo, to wiedz, że się tu czujemy pewniejsi, niż pod tym dachem, gdzie mię już raz oszukano i zdradzono.
— Już się to więcej nie stanie. Chodź!
Wziął mnie pod ramię, lecz cofnąłem je i ustąpiłem na bok.
— Zostaniemy tutaj! — rzekłem energicznie. — Nie jesteśmy przyzwyczajeni rozłączać się z końmi. Rośnie tu trawy dość dla nich na paszę, a nam na posłanie.
— Jak sobie życzysz, chodih — odrzekł. — Ale zapowiadam ci, że każę was strzec bardzo surowo.
— Dobrze!
— Widzisz, że czynię twej woli zadość, lecz jeden z was musi przecież pójść ze mną do domu.
— Kto?
— Bej.
— Czemuż on właśnie?
— Wy nie jesteście właściwie moimi jeńcami, ale on jest nim.
— Pozostanie jednak ze mną, bo daję ci moje słowo, że nie ucieknie. To słowo jest pewniejsze od murów, za którymi go zamkniesz.
— Ręczysz za niego?
— Mojem życiem!
— Dobrze więc, niech się stanie, jak chcesz, ale powiadam ci, że naprawdę zażądam twojego życia, jeśli on się oddali! Przyślę rogoże na posłanie, drzewa na ogni-

86