Podał rękę nam wszystkim i powrócił do domu. Ten człowiek nie był już dla mnie niebezpieczny, a po minach reszty poznać było można, że nasze zachowanie wywarło na nich głębokie wrażenie. Świat należy do odważnych, a Kurdystan leży przecież na świecie.
Teraz mogliśmy już bez obawy zabrać się do naszej pieczeni. Podczas jedzenia przetłumaczyłem towarzyszom moje rokowania z melekiem. Anglik potrząsnął głową z powątpiewaniem; nie podobały mu się warunki pokoju, na które ja się zgodziłem.
— Popełniliście przecież głupstwo, sir! — rzekł.
— Jakie?
— Ha! Mogliście nicponia trochę mocniej podusić. Z innymi dalibyśmy sobie radę.
— Miejcie rozum, sir Dawidzie! Ich jest za wielu na nas.
— Przebijemy się! Yes!
— Jeden lub dwu z nas mogłoby się może przebić, lecz reszta byłaby zgubiona.
— Pshaw! Czy tchórz was obleciał?
— Zdaje mi się, że nie; przynajmniej nie trafia mię szlag, jeżeli mi z przed samych ust zniknie kawałek mięsa.
— Dziękuję za przypomnienie! Zostaniemy więc w tym Lican? Co za dziura? Miasto, czy wieś?
— Stolica, licząca osiemkroć sto tysięcy mieszkańców, z tramwajem, teatrami, z salonem Victoria i Skatikringiem.
— Away! Do licha z wami, jeżeli nie umiecie zdobyć się na lepsze dowcipy! Będzie to ładna dziura, ten Lican!
— Położony bardzo pięknie nad brzegiem Cabu, ale wskutek kilkakrotnego zburzenia przez Kurdów nie można go porównać z Londynem, alibo Pekinem.
— Zburzenia? Czy dużo poszło w gruzy?
— Zapewne.
— Wspaniale! Będę odkopywać, znajdować fowlingbulle i posyłać do Londynu.
— Nie mam nic przeciw temu, sir!
— Pomożecie mi, master. Ci Nestorjanie także. Płacę dobrze, bardzo dobrze! Well!
— Nie przeliczcie się!
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/98
Ta strona została skorygowana.
94