Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/107

Ta strona została skorygowana.
—   97   —

To pocieszyło go i podsyciło jego poczucie osobistej godności. Odpowiedział prędko:
— Masz zupełną słuszność, zihdi. Czem byliby oni dwaj bez twego dzielnego hadżego Halefa Omara? Niczem, zupełnie niczem! Zresztą jest Rih, któremu muszę całą duszę poświęcić. Bardzo wiele mi powierzono.
— Okaż się więc godnym tego zaufania! Czy wiesz wszystko, co omówiliśmy ze sobą?
— Wszystko. Pamięć moja jest jak paszcza lwa, którego zęby przytrzymają każdą rzecz, pochwyconą.
— A więc pożegnajmy się teraz. Bądź zdrów! Nie zrób jakiego błędu!
— Zihdi, nie dręcz mej duszy tem upomnieniem. Jestem mężczyzną i bohaterem; wiem, co mi czynić wypada.
Cisnął w krzaki niepotrzebny garnek, zarzucił moje buty na ramię i ruszył ku miastu. Ja natomiast pojechałem na północny zachód ku niebezpiecznej, może nawet zgubnej przyszłości.
Z początku nie miałem się czego trapić. Gdyby Aladży mnie znali, możnaby było pomyśleć o przebiegłym napadzie lub o kuli, wysłanej z zasadzki. Tak jednak mógł mi grozić co najwyżej napad rozbójniczy jak pierwszemu lepszemu podróżnemu. Do tego zaś obecna moja postać nie nęciła bynajmniej.
Wyglądałem jak ubogi potomek Mahometa, któremu wiele zabrać nie można. Strzelby wprawdzie nie wziąłem ze sobą, ale oba rewolwery w kieszeni wystarczały na unieszkodliwienie więcej niż dwu napastników. Widzieliby tylko mój nóż i musieliby przypuścić, że nie jestem uzbrojony. To stałoby się przyczyną niebezpiecznego dla nich niedbalstwa.
Okolica między Ostromdżą a Radowicz jest bardzo żyzna. Przesuwają się na przemian pola, łąki i lasy, a Strumnica jest boginką, użyczającą łask tej ziemi.
Po lewej ręce ciągnęły się północno-wschodnie góry Welica Dagh, a po prawej wyżyny Plaszkawicy Planiny. Nie spotkałem nikogo i dopiero po dłuższej niż