Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/109

Ta strona została skorygowana.
—   99   —

do krewnego, który tam mieszka. Gdybym ci nawet powiedział jego nazwisko, nie odnalazłbyś go bez pomocy, bo nie mogę ci tak dokładnie ulic opisać. Proszę cię więc, żebyś jeszcze raz zapytał w Radowicz.
— Dziękuję ci! Niechaj cię Allah prowadzi!
— A tobie niechaj się niebo otworzy!
Poszedł dalej, ja zaś puściłem się w dalszą drogę tak samo wygodnie, jak przedtem.
Teraz mogłem już sobie wyobrazić obecny stan rzeczy. Aladżych nie było w Radowicz, bo przedstawiałoby to dla nich zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Oczekiwali pewnie w osadzie na posłańca, którego wiadomości miały wpłynąć na ich dalsze postępowanie. W każdym razie nie byliby skłonni do napadu otwartego, z tyłu zaś nie strzeliliby, uważając nas za odpornych na działanie kul.
Południa jeszcze nie było, sądziłem więc, że spotkam ich w osadzie. Posłaniec pewnie im zapowiedział, że dopiero o tym czasie wyruszę. Mieli zatem dość czasu do wyszukania sobie kryjówki. Cieszyłem się, że im figla wypłatam i przejadę obok nich nienapastowany.
W pół godziny niespełna dostałem się do osady, złożonej tylko z kilku domów. Droga załamywała się tam pod kątem prostym ku mostowi. Dzięki temu widziałem tyły kilku domów po drugiej stronie przy moście. Przy jednym z nich pasły się dwie krowy, kilka owiec i trzy konie, dwa z nich osiodłane i ciemno nakrapiane.
Poznałem natychmiast, że to konie półkrwi i że zapewne pochodziły od klaczy meszerdi. Są to konie twarde, zadowalają się byle czem, mają silnie osadzoną szyję i wytrwałe tylne nogi. Zarazem odznaczają się wielką rączością i wytrzymałością. Dobry jeździec może czegoś spodziewać się po takim koniu.
Byłyżby to konie Aladżych? Mieliżby oni znajdować się w domu, obok którego musiałem przejeżdżać? Zależało mi na tem bardzo, żeby z nimi pomówić, ale wskazanem było zabrać się do tego bardzo ostrożnie, ażeby nie wzbudzić ich nieufności.
Gdy minąłem już załom, zobaczyłem przednią stronę